środa, 29 listopada 2017

One-shot: Marzyłem o lataniu



Marzyłem o lataniu
Wiatr uderzał we mnie raz po raz, gdy spoglądałem w przerażającą twarz przepaści, wykrzywioną szumem fal obijających się z krzykiem o zęby skał. Czułem strach. Strach, który mógłby mnie sparaliżować, a nawet przeciwko mnie siłą odciągnąć mnie od krawędzi, gdyby tylko chciał. Mógłby. Sam mógłbym uciec. Albo skoczyć. I to ta druga myśl targała moim sercem z dużo większą zawziętością.
Czułem na sobie dotyk. Lekki, jakby puchowy, ledwo muskający moje ramiona czy ręce, ale z drugiej strony dający pewność. Silny. Bezpieczny. Wiatr czułem także tam, jak przesuwa się i rozczochruje poszczególne włókna, włókienka i włosowatości tego, co ponownie wyrosło mi przed chwilą z nagich pleców. Stałem na wpół obnażony i niepewny, czy jeszcze wciąż miałem prawo myśleć o sobie z rozróżnieniem płci. Stworzenia, takie jak ja, nie mają płci. Jesteśmy tymi stworzeniami. Tym. Rzeczą bez duszy i bez wolnej woli. Dlaczego więc wahałem się, czy skoczyć?
Drżałem. Skóra poddawała się uderzeniom chłodu, oczy mrużyły się bez wiedzy woli pod wpływem powietrza i słońca, wyglądającego na mnie przezeń granatowych, ciężkich chmur, zamykających stopniowo niebo w swoim upierzonym, ale twardym, ciężkim, ale delikatnym, gwałtownym, ale uporządkowanym grobie. Strach próbował schwycić mnie za obnażone gardło gdy wyciągnąłem ręce przed siebie, czując, że chwila skoku zbliża się nieuchronnie. Żołądek lodowaciał z jednej strony w oczekiwaniu na dawno zapomniane uczucie, a z drugiej strony wrzał pod wpływem wizji upadku na skały, o które z coraz większą wściekłością rozbijały się zagniewane bałwany.
Słońce było pochłaniane z każdą chwilą – wiązane sznurami w kratach burzowych atrybutów. Gdzieś pod horyzontem zalśniła czerwienią groźby błyskawica, znajdując ujście na powierzchni wody, w którą uderzyła gniewnie, wzburzając już i tak niespokojny ocean.
Wiedziałem, że to już ostatnia chwila na podjęcie decyzji, decyzji o powrocie. To nigdy nie powinno być decyzją. Powinienem po prostu skorzystać z jakże łaskawej wspaniałomyślności, jaka dawała mi możliwość powrotu. Chciałem go. Chciałem znów poczuć na sobie wzrok Boga, otulającego moje ramiona otuchą i boską, doskonałą miłością.
A mimo to wahałem się.
Zawahanie mogło kosztować mnie wszystko. Jeśli bym teraz nie wystartował, burza mogła mnie odciąć, a wtedy już nigdy nie dane by mi było wrócić do Ojca mojego i Pana. Zawahanie mogło kosztować mnie wszystko.
Zrobiłem krok.
Pod stopą zabrakło mi ziemi, jakby ta przekazywała mi, że nie jestem tu mile widziany, że ziemia już mnie nie chce i nie potrzebuje gościć. Jakbym już – a może dopiero? – wykorzystał swoje dni, swoje lata, swoje dekady. I jakby nadszedł czas wrócić do swoich.
I już miałem runąć w przestrzeń powietrza, między wodę a niebo. Czułem, jak coś mnie tam woła z obietnicą zbawienia. Cała moja istota pragnęła właśnie tego. Cała!
Czemu się oszukuję? Serce zareagowało szybciej niż rozum i przeznaczenie.
- Zaczekaj!
Marzyłem o powrocie do Nieba. Do Boga. Do służby i nieświadomości, jaką dawała mi rezygnacja z wolnej woli. Marzyłem o tym, by nie czuć i nie musieć dłużej myśleć o jej lnianych włosach.
Marzyłem by uciszyć serce i duszę oddać znowu walce ze złem i cierpieniem. Marzyłem by przestać cierpieć.
Marzyłem o lataniu.
Lecz na ziemi trzymało mnie coś więcej niż niegościnna potrzeba posiadania twardego gruntu pod stopami.
Boska miłość jest doskonała. Nie zna wyjątków czy poświęceń.
Ludzka miłość jest inna. Zazdrosna. Krucha. Gwałtowna i egoistyczna, jak wszyscy ludzie na ziemi. Ale przez to wyjątkowa i niepowtarzalna. Bardziej pociągająca.
Niebieskie oczy zwróciłem ku niebu, niemo błagając o przebaczenie. I grunt usunął się spod mych stóp, gdy w uniesieniu rzuciłem się w ramiona Anieli.
A pióra powoli znikały pomiędzy wzburzonymi falami.

środa, 13 września 2017

Potrafi

Miłość pot­ra­fi zaboleć
a naj­bar­dziej zwłaszcza wtedy
gdy pod po­wieka­mi i w sercu
uk­ry­wasz ją prze­ciw sobie

Miłość pot­ra­fi zaboleć
Z gorący­mi łzami
przes­ta­je da­wać ukojenie
wzma­ga je­dynie cierpienie

Miłość pot­ra­fi zaboleć
Ale bez niej trwasz
w pus­tce... bez światła

I możesz mówić,
że nic się nie dzieje
Od środ­ka roz­ry­wany będziesz z bólu.

sobota, 2 września 2017

Wiesz?

Wiesz?
Chciałabym czasem...
a w su­mie to zawsze
roz­ma­wiać z Tobą bez skrępowania.
Bez zaczepiania.
Bez drżenia, gdy zdjęcie Twoje
łasi się do duszy mojej.

Wiesz?...
I chciałabym mieć moc
teleportowania!
by nie mu­sieć cze­kać na Ciebie
w nies­kończo­ności swojej

Wiesz?
I chciałbym żebyś wiedział
Ale prze­cież sama
nig­dy Ci te­go nie powiem
Więc Ty nig­dy też sam się
nie do­wiesz. 

_____________________________________________________
Ostatnio nieczęsto tu bywam. Ale raz w miesiącu macie gwarancję, że znajdziecie mnie na Spalonym Feniksie. To moje nowe dziecko. :)

piątek, 4 sierpnia 2017

Będę

Będę
obiecuję, będę lepsza
zrobię wszystko po Twojemu
Będę lepiej, mocniej
kochać.

Za te wszystkie
niedopowiedzenia

za te wszystkie
cisze, umilknienia

za te wszystkie
głowy odwrócenia

za te wszystkie
braki w spojrzeniach

Obiecuję.
     Będę.
        Lepsza.

Dam wszystko, co mam
Opowiem to, co wiem.

Zrobię to lepiej.

Zaufaj. 

Utulona
zamilkła chórem złamanego serca.

czwartek, 20 lipca 2017

...

Zamilcz, Ciszo. Dziś nie da się Ciebie słuchać.

____________________________
Chester Bennington [*]

piątek, 9 czerwca 2017

Odsłona XXIV

[muzyka]

Ludzie to tchórze. Sama też jestem tchórzem. Okropnym. Naprawdę. Chowam się za maskami i nie chcę by ktoś zobaczył moją prawdziwą twarz. Odgrywam teatr. Zawsze i przed każdym. A kiedy pojawi się ktoś, komu zechcę zaufać, sama już nie wiem, która odłożona na wieszak maska, jest moją prawdziwą twarzą. A gdy przez przypadek na nią wpadnę, osoba, która na chwilę pojawiła się w moim życiu i skradła mi serce swoją szczerością i wytrzymywaniem mojego trudnego charakteru, albo dawno zniknęła, albo właśnie znika.

Po raz kolejny ze łzami w oczach przemierzam dobrze znaną i znienawidzoną przeze mnie drogę, którą ostatnio często uczęszczam, choć nie niesie to z sobą żadnego artystycznego efektu. Ledwo dostrzegam mijane drzewa, które dla moich oczu są teraz tylko rozmazaną plamą zieleni i brązu. Ledwo dostrzegam śpiewające w krzakach ptaki, nawołujące swoich partnerów, by wrócili albo odnaleźli ich niczym para kochanków przed zmierzchem, który przyniesie tylko ciszę, chłód i ból rozdartych serduszek. Są dla mnie niezrozumiałą kakofonią, krzykiem, hałasem... I nie chcę słyszeć ich czerwonych treli.

Z uwagą omijam dziury w ulicy i na chodnikach. Boję się skręcenia kostki albo jeszcze gorszej kontuzji. Wtedy pracodawca może nie być zadowolony, a przecież pracuję od niedawna. Gdzieś w pamięci odzywa się zapach świeżo mielonej kawy.

Czasem zastanawiam się, czy nie prościej byłoby powiedzieć wszystko wprost. Nie tańczyć, nie śpiewać, nie udawać. Ale wprost, od serca, najprościej jak umiem. Tylko że ja już chyba nie umiem mówić prosto.

Podciągam się na niski murek, który przeszkadza mi tylko w dotarciu do teatru. Zbudował go smutek i żal, który wywołałam u siebie tym, że nawet już nie potrafię zatańczyć konkretnego układu. Od 38 dni wegetuję. Robię tylko to, czego ode mnie oczekują. I nic więcej. Nic poza tym.

To był piątek. Wtedy po raz ostatni trzymałam w ramionach chłopca o płowych łanach włosów i niebieskich oczach, w których potęga morza i bezchmurnego nieba połączyła się 24 lata temu. 3 dni przed dniem dziecka, przed jego urodzinami. Biegnę. Opieram się na jakimś kamieniu i wyskakuję w górę, po czym twardo ląduję na ugiętych nogach. Dyszę. Brakuje mi powietrza, bo coś ściska mnie w piersi. Dławię łzy. To był piątek. I w piątek kawałek mojego serca oderwał się i odleciał za nim, gdy powiedziałam: "Wiesz, że będę za Tobą tęsknić".

Teraz czasem się odzywa. Na moją wyraźną prośbę. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze. Niewielkie chwile euforii jego wiadomością, okupione są godzinami, w których w głowie mam tylko jego imię.

Mocno popycham drewniane drzwi, których rzeźbienia ostatnio jakby zmalały. Jakby przestano o nie dbać. Cały teatr oddaje to, co dzieje się w moim środku. A i tak nikt nie widzi. Winogrona oklapły, tak jak moje włosy. Okna straciły połysk jak moje oczy. Wszystko wyblakło, jak moje wnętrze. I czasem tynk się sypie, nawet gwałtownie, gdy brakuje mi sił, by się uśmiechać.

Wbiegam do garderoby. Jestem zła. Wściekła, chociaż cały czas powtarzam sobie "Zamknij się. Zamknij się! ZAMKNIJ SIĘ!". To jednak jest we mnie. Potwór rozdzierający mi klatkę piersiową i krzyczący Niesprawiedliwość!, podczas gdy ja nie mogę nic z tym zrobić. To bestia, niebieska i włochata, rozdziera mi wewnętrzne organy wielkimi zębiskami, wbija kły i szpony w moje serce.

Przecież ja nie chcę się kłócić. Robię wszystko, żeby nikt nie mógł się przyczepić. Naprawdę. Spełniam wszystkie oczekiwania i wymagania. Odpuściłam sobie dążenie do własnego szczęścia. Naprawdę. I już nie wiem, czy płakać, czy całkiem zamknąć się na uczucia. Pewnie przy drugiej opcji byłoby łatwiej. Nie mogę zdecydować się na maskę.

Po raz kolejny siadam z nogami przewieszonymi przez scenę i wbijam zęby we własną rękę. Tak jest najłatwiej. Fizyczność zabija ryczącą bestię. Ból ją obłaskawia. Przestałam się już przed nim bronić. Teatr jest zamknięty. Publiczności nie ma. Jest cicho i pusto. Nawet pająki się pochowały, a mysz spod lewej kolumny cichnie i przestaje chrobotać.

Coraz częściej myślę, że chyba jednak miałam rację, gdy wbijałam sobie ostrze w nadgarstki i żałować, że chwyciłam nie to narzędzie, co trzeba. Przecież jestem niepotrzebna...

- Znowu tu przylazłaś użalać się nad sobą? Ja sobie tego nie życzę! - krzyczy ktoś nad moją głową.

Wiem. Życzysz sobie mieć tylko osobę do pochwalenia się przed znajomymi i wypełniania poleceń.

- Przecież nie jestem ci potrzebna, to po co tu przychodzisz? - mówi bestia, zanim zdążę ją okiełznać. Szybko wstaję i wychodzę, chociaż wiem, że pójdzie za mną i dalej będzie prowadzić swoją tyrradę. Znam ją w końcu 23 lata.

Chcę krzyczeć, podczas gdy tylko siedzę i stukam palcami w klawiaturę.


niedziela, 4 czerwca 2017

Drżenie



Do czytania - https://www.youtube.com/watch?v=RCMXO9sBIcU

Drżenie. Opuszki palców suną po skórze, pobudzając do tańca łany włosków ramiennych. Cisza. Ale jakby z wilgocią, płynie i daje się słyszeć rozdygotanym westchnieniem. Bliskość. Szorstkość dotyku, podrażniona ambicja pragnienia kuli się pod powierzchnią i drapieżnie atakuje pieszczotą paznokci. Chciwość. Łapczywe pragnienie rozkosznego rozdrażnienia, rozkosznego uniesienia się ciała i wygięcia go w łuk. 

W pokoju panuje półmrok. Gdzieś tylko latarnia za oknem rzuca trochę blasku, ale to przecież jedna latarnia, a okien jest wiele. Tuż przy jednym światło pochłania zachłanny szmaragd liści tak, że prawie nic już nie zostaje dla ciemności pokoju. Na podłodze coś leży, ale jest ciemno, nie można tego rozpoznać. To chyba ubranie, zrzucone w pośpiechu, pogniecione, pomięte. Niepotrzebne, więc odrzucone w kąt, gdzie nie będzie przeszkadzać, gdzie nikt się nie potknie. Obok coś mniejszego o kształcie przypominającym kwadrat, ale z jedną krawędzią nieregularną, jak gdyby drapieżny kot chwycił to w zęby i próbował rozszarpać. Tuż obok na łóżku to drżenie, ta cisza, ta bliskość, ta chciwość – wszystko uosobione, piękne i brzydkie, romantyczne i zwierzęce. 

Chłód wieczoru atakujący nieokrytą skórę, która i bez niego świetnie sobie radzi z imitowaniem gęsi. Szept, które słyszy tylko to – złączone z dwóch, ale jedno – czy to człowiek? Czy zwierzę? A może zmaterializowane dusze, ocierające się o siebie nawzajem? 

Szept. Dłoń obejmująca pierś. Usta nabrzmiałe i łaknące więcej. Więcej otarć, więcej przygryzania, więcej tańca języków na spierzchniętych wargach. I to wszystko jakieś takie… Wilgotne

Ona z głową na poduszce, przymyka oczy, więżąc w klatce z rzęs i emocji leśne, rdzawozielone oczy, które wpatrzone w niego, o mało nie dały się pożreć czerni źrenicy. On z ustami nad jej ustami, oczami otwartymi szeroko, bacznie obserwującymi reakcję. Jaśniejącymi widokiem wieczornego nieba. Ostrożność. Dotyk. Szorstkość spracowania i delikatność miłości. 

Dotyk. 

Powoli zamieniający się w siłę, w ruch, szybkość. Cisza przerywana jest ostrożnością, ale i pragnieniem, miłością dwóch ciał połączonych w jednym celu, w jednej chwili. Dwóch dusz, sięgających ku sobie wbrew niczego nieświadomych właścicieli. Och. 

Szybkość. Przyspieszenie i jęki, i krzyki, i ciche sapnięcia prosto do ucha. Kocham. Kocham. Aż nagle drapieżność odbita na plecach krwawym wzorem i krzyk organizmu, wystawionego na dawkę endorfin. 

Cisza. Opadłszy na ciało jak koc, delikatnością zapachu prowadzi ich razem w ramiona błogiego szczęścia. 

A rano… zbudzona szelestem obejrzy dwoje. Już osobno, chociaż przytulonych, wciąż z szeptem na ustach i z zapachem miłości w słowach.

poniedziałek, 29 maja 2017

Smutno mi Boże

Smutno mi Boże
Albowiem coś się kończy
A coś nie chce się zacząć

Smutno mi Boże
Ponieważ serce się wyrywa
A ciało zastygło w bezruchu

Smutno mi Boże
Gdy wyciągam rękę
ku pożegnaniu

Smutno mi... Smutno.
I zastanawiam się
Czy coś prócz tego jeszcze zostanie

Smutno mi Boże
Lecz pewna nie jestem
Czy o pocieszeniu marzę

poniedziałek, 1 maja 2017

Niespodzianka...

... Czyli Farfocel wraca do blogosfery z opowiadaniem!

Obiecywałam niespodziankę, a więc tak oto, zapraszam na bloga z fanfiction potterowskim! Tam będę regularna i przewidywalna w kwestii nowych postów, czego nie można powiedzieć o tym blogu. Wszystkich, którzy lubią moją prozę i orientują się w fabule Harry'ego Pottera - zapraszam

Spalony Feniks

Publikacja pierwszego postu około 1.06.

niedziela, 9 kwietnia 2017

Czego się boisz

Ostatnio dołączyłam do Polskiej Grupy Pisarzy Kreatywnych i tam dostaliśmy propozycję napisania krótkiego utworu na wybrany z 25 propozycji temat/hasło. Oto i efekty :)



Całował ją. A było to tak niespodziewane, że trwała w tym zupełnie nie mogąc zdobyć się na jakąkolwiek racjonalną reakcję. Sama nie wiedziała kiedy jej ręce uczepiły się jego ramion, a serce podeszło do gardła, wyrywając się do niego ze zdwojoną mocą niż zawsze. Był dla niej wszędzie, był wszystkim. Czuła się tak, jak gdyby oderwanie się od niego, przerwanie tego momentu było wyrokiem śmierci, jakby dobrowolnie rezygnowała z oddychania. Ale co z tego? Przecież od dawna wiedziała, że jest samobójczynią…
Pierwszy krok ku samobójstwu poczyniono za nią. Już nawet nie pamiętała, jak to się właściwie zaczęło. Była mała. I nieposłuszna, zwłaszcza jak się jej nudziło. Mieszkała pod miastem w połówce bliźniaka na ulicy, na której wszyscy się znali i jedyne złe, co mogło cię spotkać, to szczekający w kojcu pies. Dlatego nie miała oporów, żeby wyjść za bramkę podwórka i iść na drugi koniec osiedla, mimo zakazu ojca. Po powrocie została ukarana. I to chyba był ten moment, w którym nieświadomie postąpiła pierwszy z wielu kroków na szafocie.
Teraz stała przy nim, czuła ciepło, które otulało ją jak ramiona kochającego rodzica, którego miłości dotąd chyba nie zdołała poznać. Przez tę słodką chwilę czuła się cała, czuła się dobrze sama ze sobą. Chciała, by to trwało wiecznie.
Drugi poważny krok ku samobójstwu zrobiła sama. Wstąpiła do dziwnej organizacji, która właściwie głosiła same dobre idee, ale w rzeczywistości wypaczała je i okazywała się jedną z najbardziej toksycznych rzeczy, jakie kiedykolwiek ją spotkały. Chciała szybko odejść, ale wtedy ją powstrzymywali kolejnymi obietnicami i kolejnymi pięknymi słowami. Była zbyt młoda, by zrozumieć, że to tylko słowa. A słowa niezwykle rzadko oznaczają rzeczywistość. Po jakimś czasie pierwszy raz znalazła ukojenie w bólu. Wpierw wbijała paznokcie w dłonie, później bawiła się finką, a spływająca po ręku krew wydawała jej się uspokajająca. Uciszała demony, które szeptały jej na co dzień do ucha same obelżywe rzeczy.
Teraz czuła się tak, jakby wszystkie jej blizny znikały pod delikatnym dotykiem szorstkich spracowanych dłoni. W miejscu, w którym ich skóra stykała się ze sobą, czuła delikatne mrowienie, czuła ciepło, które wypalało jej blizny, leczyło jej rany. Czuła się tak, jak gdyby jednym gestem mógł ją wyciągnąć, sprawić, że znów będzie czysta i niesplamiona, że jej umysł na nowo odbuduje się i będzie znów mógł przyjmować kolejne ciosy od rzeczywistości.
Na stołek weszła niemalże z chęcią i oczekiwaniem na to, co będzie dalej. Pokochała osobę, która tylko ją wykorzystała. Pokochała ją jak siostrę, jak najważniejszego sprzymierzeńca, tymczasem ich relacja była jeszcze bardziej toksyczna niż jej przygoda z organizacją. Znów łudziła się, że znalazła kogoś, kto ją rozumiał, kogoś, kto ją akceptował. Tymczasem ona zostawiła ją przy pierwszej lepszej okazji, pogłębiając tylko rany, które sobie zadawała. Wtedy zastanowiła się tylko, czy nie łatwiej byłoby ulec pokusie i skończyć ze sobą w prostszy sposób. Przecież przestać oddychać wcale nie jest łatwo. Ale nie była tchórzem. Weszła na stołek.
Gdy oderwał się od niej, spojrzał na nią oczyma, które najbardziej ze wszystkich na świecie kochała. Miały kolor wzburzonego morza w słoneczny dzień, w którym spotykała się zarówno jasność słońca, jak i granat spienionej wody. Kiedy na nią patrzył, lekko uśmiechnięty, czuła emocje, które od niego biły. Czuła, że jest szczęśliwy, że jej brak racjonalnej reakcji wziął za dobry prognostyk, że uwierzył jej w niemą obietnicę, której nigdy nie złożyła.
Pętlę na szyję założyła gdy była już dorosła. Choć powód pierwszego kroku przestał mieć na nią wpływ, nie miał już do niej dostępu, to cały czas czuła go w sobie. Czuła, jak skóra piecze ją, a żyły bolą od ciosów. Chciała to przerwać. Musiała to przerwać, chciała to skończyć jak najszybciej, byleby tylko przestało boleć. Nienawidziła siebie i całego świata, nie miała celu w życiu, powtarzała tylko puste slogany, których nauczyła się już za dzieciaka. Chciała tylko odwrócić od siebie uwagę, uśmiechała się, śmiała głośno i udawała. Grała. Zawsze. Non stop. Aż pękła.
Wymruczał jej imię i ponownie wpił się w jej wargi, teraz gwałtowniej, z większym pragnieniem. Czuła każdy centymetr jego ciała przy sobie. Odpowiadała gestem na gest, ruchem na ruch. Chciała tu być. Chciała to czuć. Była pewna – przez jedną, jedyną, cudowną chwilę, że jest tak, gdzie jej miejsce, że właśnie do tego w życiu miała dotrzeć i teraz powinno być już łatwiej. Teraz powinno być już dobrze…
Skoczyła ze stołeczka w momencie, w którym oderwała się od niego i wyswobodziła z jego troskliwych ramion. Zaprotestowała, zdobyła się na odwagę, by zareagować prawidłowo, racjonalnie. Odsunęła go i ze zdwojoną mocą poczuła, jak jej serce pęka na pół, gdy wypowiedziała cicho:
- Aleksander, ja nie mogę.
Stał przed nią zaskoczony, widziała w jego oczach rozpaczliwe zdziwienie i jakby błaganie, by tego nie kończyła, nie w ten sposób. Przez chwilę nie wiedział, co ma powiedzieć, jak ma ją przekonać, jak zaprotestować. A ona kuliła się pod jego spojrzeniem, objęła się ramionami i cofnęła o kilka kroków.
- Mój boże – powiedział. – Ty się boisz. Alka, czego ty się boisz? – zapytał.
Ona potrząsnęła gwałtownie głową i odskoczyła od jego wyciągniętej ręki. Spojrzała jeszcze ostatni raz w te oczy, teraz pełne strachu i prośby. A później odwróciła się i uciekła.
Sznur zacisnął się wokół jej gardła. Szarpnęła się jeszcze, słysząc, jak woła jej imię, lecz po chwili przestała walczyć ze sobą. Uciekała. I w końcu poczuła ukojenie.


Farfocel

PS Powiem jeszcze tylko, że dla fanów mojej prozy będę miała za niedługo niespodziewajkę ;)