czwartek, 26 maja 2016

Pies



Gdy zmrok zapadał nad świeżozakwitłym do życia parkiem, nikt nie spodziewał się, że muskające świt promienie słońca nie przebiją się przez zimny opar mlecznego oddechu zaspanej wiosny. Chłód szczypał po nagich stopach, stukającą lekko po chodniku pomarszczonym od plądrujących ziemię korzeni dębów, obutą w obcas młodą kobietę, sprężystym krokiem spieszącą się do pracy. W słuchawkach wpasowanych w uszy rozbrzmiewało rytmiczne pokrzykiwanie jakiegoś rapera, który nadawał jej krokom tempo, zupełnie nie pasując do czarnej marynarki i wyjściowych spodni, w których blondynka na co dzień zmuszona była paradować po biurze. Znudzony wróbel wydostał się z sieci niskiego, zazdrosnego o mieszkańców krzewu ognika szkarłatnego. Zaćwierkał z niezadowoleniem, gdy mleczny opar osiadł mu na piórkach, po czym odfrunął gdzieś w poszukiwaniu odrobiny promieni ciepła. Gdzieś jeszcze bury nietoperz zamachał upiornymi, postrzępionymi skrzydełkami, oplamionymi resztkami krwi gryzonia, który posłużył mu za kolację. Zakrzyczał przed snem i schował się w ciemnej dziupli. Ruda wiewiórka, zbudzona przedwcześnie, wyjrzała z dziupli, węsząc za czymś do schrupania. Nasrożyła uszka, słysząc przyprawiający o ból głowy dźwięk stukania dzięcioła, który po chwili pojawił się w zasięgu wzroku i skłonił ku niej łebek z pokorą, po czym odleciał. Szary gołąbek sfrunął w stronę ławki, obłażącej ze starej, zgniło-zielonej farby, w poszukiwaniu resztek okruchów czerstwego chleba, rozrzuconych wieczorem przez siwogłową kobiecinę o schorowanych nogach i poczciwym uśmiechu. Z szumem drobnych, wychudzonych skrzydełek, wylądował na środku chodnika i z pełnym spokojem zaczął dziobać w zagłębieniach bruku. Miał nadzieję, że coś jeszcze się uchowało, a wcześniejsze wstanie i dotarcie pod tę konkretną ławkę pozwoli mu - równie siwogłowemu co starsza pani - gołębiowi na kilka dodatkowych kalorii, chroniących go przed przedwczesnym w jego ocenie spotkaniem z ostatecznością. O tej porze - gdy chłód wciąż nie odpuszczał, a rosa osadzała się co rusz na jego postrzępionych i wyliniałych nieco piórkach - o tej porze nie mógł być przygotowany na nagłe poruszenie w okolicy ławki, więc dźwięk szurania i nagły ruch sterty szmat, leżących pod nią, zupełnie go zaskoczył. Spłoszony z głośnym gruchaniem niezadowolenia, odleciał kawałek i wylądował, srożąc piórka i patrząc na szaroburą stertę z dezaprobatą i pretensją. Serduszko wyrywało mu się z piersi, co w jego wieku mogło oznaczać przedsionek prawdziwych problemów. Nic jednak nie zrobił sobie z tego, gramolący się i wyplątujący z pułapki starych bluz i koców, pies.

Chudy był, a poszarpany, brudny od wielomiesięcznej wędrówki i niepogody kubrak zwisał na nim żałośnie, bardziej dziurawy niż cały w swojej nędznej okazałości. Poskręcane w strąki kudły od dawna już nie widziały mydła, a te opadające na oczy, niemal całkiem przesłoniły smutne, zabiedzone oblicze. Gołąbek ze spokojem mógłby policzyć żebra na tym - silnym i dorodnym niegdyś - basiorze, który - skuliwszy się w sobie - zapomniał już, jak to jest mieć godność i honor. Przeciągnął się, aż głośno chrupnęły mu stawy. Ziewnąwszy otrzepał kołtuny z porannej wilgoci i kłapnął zepsutymi zębami, aż zadzwoniło mu w uszach. Zamrugał kilka razy, usiadł. Rozejrzał się po okolicy i zaklął siarczyście, pomstując na przymrozek. Zgodziły się z nim drżące z zimna żonkile, które ktoś posadził naokoło dębu po prawej, a wróbelek, wróciwszy ze śniadania, zaćwierkał mu okrutnie nad głową, która i bez innych, irytujących dźwięków świetnie radziła sobie z pękaniem. Ten nie odpuszczał jednak, jakby chciał powiedzieć: „Język!”, tonem upominającego, starego belfra ze szkolnej ławy. Nic sobie jednak z tego nie zrobił i podrapał się za uchem, próbując pozbyć się drażniącej go od kilku tygodni pchły. Ta jednak wgryzła się w jego skórę i uparcie trzymała się zaplątanego kudła, żeby nie dać się zwalić, więc pies w końcu zrezygnował z niezadowolonym szczeknięciem, po czym podniósł się i zbliżył do stojących przy ławce butelek, bowiem okropnie suszył go kac.

Powąchał zawartość i skrzywił się czując zwietrzały, chmielowy płyn, którego w butelce zostało z wieczora może z trzy łyki. Jednak lepsze to, niż nic. Przysiadł i zaczął powoli chlipać napój, który po pierwszym wrażeniu zaczął wydawać mu się najwspanialszym napojem bogów. Wysuszył butelkę i zaskomlał, czując, że płynu było zdecydowanie za mało na jego potrzeby. Okrutna suchość w gardle nie dawała mu spokoju, a język wciąż przecierał zęby z czułością papieru ściernego. Zachwiał się, wstając i zaklął po raz kolejny gdy trącił butelkę, a ta rozpadła się na milion brązowych kawałeczków uderzywszy o chodnik. Znów będzie musiał wyżebrać od kumpli na kaucję.

- Też coś - usłyszał za sobą. Obrócił łeb, rozpoznając głos wścibskiej starej panny, której głównym zadaniem na emeryturze było obgadywanie sąsiadów. - Żeby się tak człowiek upodlił - prychnęła do koleżanki. - Umyłby się pan i wziął za porządną robotę - dodała w kierunku psa, ale ten nie zrozumiał, w końcu był tylko psem.

Szczeknął krótko i jeszcze raz przeciągnął się, wyginając schorowany kręgosłup, po czym obrócił łeb i poszedł przed siebie w poszukiwaniu kolejnej butelki piwa.