Całował
ją. A było to tak niespodziewane, że trwała w tym zupełnie nie mogąc zdobyć się
na jakąkolwiek racjonalną reakcję. Sama nie wiedziała kiedy jej ręce uczepiły
się jego ramion, a serce podeszło do gardła, wyrywając się do niego ze zdwojoną
mocą niż zawsze. Był dla niej wszędzie, był wszystkim. Czuła się tak, jak gdyby
oderwanie się od niego, przerwanie tego momentu było wyrokiem śmierci, jakby
dobrowolnie rezygnowała z oddychania. Ale co z tego? Przecież od dawna
wiedziała, że jest samobójczynią…
Pierwszy
krok ku samobójstwu poczyniono za nią. Już nawet nie pamiętała, jak to się
właściwie zaczęło. Była mała. I nieposłuszna, zwłaszcza jak się jej nudziło.
Mieszkała pod miastem w połówce bliźniaka na ulicy, na której wszyscy się znali
i jedyne złe, co mogło cię spotkać, to szczekający w kojcu pies. Dlatego nie
miała oporów, żeby wyjść za bramkę podwórka i iść na drugi koniec osiedla, mimo
zakazu ojca. Po powrocie została ukarana. I to chyba był ten moment, w którym
nieświadomie postąpiła pierwszy z wielu kroków na szafocie.
Teraz
stała przy nim, czuła ciepło, które otulało ją jak ramiona kochającego rodzica,
którego miłości dotąd chyba nie zdołała poznać. Przez tę słodką chwilę czuła
się cała, czuła się dobrze sama ze sobą. Chciała, by to trwało wiecznie.
Drugi
poważny krok ku samobójstwu zrobiła sama. Wstąpiła do dziwnej organizacji,
która właściwie głosiła same dobre idee, ale w rzeczywistości wypaczała je i
okazywała się jedną z najbardziej toksycznych rzeczy, jakie kiedykolwiek ją
spotkały. Chciała szybko odejść, ale wtedy ją powstrzymywali kolejnymi
obietnicami i kolejnymi pięknymi słowami. Była zbyt młoda, by zrozumieć, że to
tylko słowa. A słowa niezwykle rzadko
oznaczają rzeczywistość. Po jakimś czasie pierwszy raz znalazła ukojenie w
bólu. Wpierw wbijała paznokcie w dłonie, później bawiła się finką, a spływająca
po ręku krew wydawała jej się uspokajająca. Uciszała demony, które szeptały jej
na co dzień do ucha same obelżywe rzeczy.
Teraz
czuła się tak, jakby wszystkie jej blizny znikały pod delikatnym dotykiem
szorstkich spracowanych dłoni. W miejscu, w którym ich skóra stykała się ze
sobą, czuła delikatne mrowienie, czuła ciepło, które wypalało jej blizny,
leczyło jej rany. Czuła się tak, jak gdyby jednym gestem mógł ją wyciągnąć,
sprawić, że znów będzie czysta i niesplamiona, że jej umysł na nowo odbuduje
się i będzie znów mógł przyjmować kolejne ciosy od rzeczywistości.
Na
stołek weszła niemalże z chęcią i oczekiwaniem na to, co będzie dalej.
Pokochała osobę, która tylko ją wykorzystała. Pokochała ją jak siostrę, jak
najważniejszego sprzymierzeńca, tymczasem ich relacja była jeszcze bardziej
toksyczna niż jej przygoda z organizacją. Znów łudziła się, że znalazła kogoś,
kto ją rozumiał, kogoś, kto ją akceptował. Tymczasem ona zostawiła ją przy pierwszej
lepszej okazji, pogłębiając tylko rany, które sobie zadawała. Wtedy zastanowiła
się tylko, czy nie łatwiej byłoby ulec pokusie i skończyć ze sobą w prostszy
sposób. Przecież przestać oddychać wcale nie jest łatwo. Ale nie była tchórzem.
Weszła na stołek.
Gdy
oderwał się od niej, spojrzał na nią oczyma, które najbardziej ze wszystkich na
świecie kochała. Miały kolor wzburzonego morza w słoneczny dzień, w którym
spotykała się zarówno jasność słońca, jak i granat spienionej wody. Kiedy na
nią patrzył, lekko uśmiechnięty, czuła emocje, które od niego biły. Czuła, że
jest szczęśliwy, że jej brak racjonalnej reakcji wziął za dobry prognostyk, że
uwierzył jej w niemą obietnicę, której nigdy nie złożyła.
Pętlę
na szyję założyła gdy była już dorosła. Choć powód pierwszego kroku przestał
mieć na nią wpływ, nie miał już do niej dostępu, to cały czas czuła go w sobie.
Czuła, jak skóra piecze ją, a żyły bolą od ciosów. Chciała to przerwać. Musiała
to przerwać, chciała to skończyć jak najszybciej, byleby tylko przestało boleć.
Nienawidziła siebie i całego świata, nie miała celu w życiu, powtarzała tylko
puste slogany, których nauczyła się już za dzieciaka. Chciała tylko odwrócić od
siebie uwagę, uśmiechała się, śmiała głośno i udawała. Grała. Zawsze. Non stop.
Aż pękła.
Wymruczał
jej imię i ponownie wpił się w jej wargi, teraz gwałtowniej, z większym
pragnieniem. Czuła każdy centymetr jego ciała przy sobie. Odpowiadała gestem na
gest, ruchem na ruch. Chciała tu być. Chciała to czuć. Była pewna – przez
jedną, jedyną, cudowną chwilę, że jest tak, gdzie jej miejsce, że właśnie do
tego w życiu miała dotrzeć i teraz powinno być już łatwiej. Teraz powinno być już dobrze…
Skoczyła
ze stołeczka w momencie, w którym oderwała się od niego i wyswobodziła z jego
troskliwych ramion. Zaprotestowała, zdobyła się na odwagę, by zareagować
prawidłowo, racjonalnie. Odsunęła go i ze zdwojoną mocą poczuła, jak jej serce
pęka na pół, gdy wypowiedziała cicho:
-
Aleksander, ja nie mogę.
Stał
przed nią zaskoczony, widziała w jego oczach rozpaczliwe zdziwienie i jakby
błaganie, by tego nie kończyła, nie w ten sposób. Przez chwilę nie wiedział, co
ma powiedzieć, jak ma ją przekonać, jak zaprotestować. A ona kuliła się pod
jego spojrzeniem, objęła się ramionami i cofnęła o kilka kroków.
-
Mój boże – powiedział. – Ty się boisz. Alka, czego ty się boisz? – zapytał.
Ona
potrząsnęła gwałtownie głową i odskoczyła od jego wyciągniętej ręki. Spojrzała
jeszcze ostatni raz w te oczy, teraz pełne strachu i prośby. A później
odwróciła się i uciekła.
Sznur
zacisnął się wokół jej gardła. Szarpnęła się jeszcze, słysząc, jak woła jej
imię, lecz po chwili przestała walczyć ze sobą. Uciekała. I w końcu poczuła
ukojenie.
Farfocel
PS Powiem jeszcze tylko, że dla fanów mojej prozy będę miała za niedługo niespodziewajkę ;)