czwartek, 21 marca 2013

Poranek na PKP

[muzyka]

Budzący się Gorzów
Śpiący... Gorzów
Zaspany jeszcze...
Niechaj poranne słońce
ochroni Cię trochę -
przed tym sennym duchem...

Ptak w oddali ćwierka...
Rozweselać chce człowieka...
Trochę... bardziej... może...
Senny duszek, słodki, zły...
Ptaka uwięzić chce, lecz... pochowany w szpary
kąty... małym... słodkim... wschodem wygoniony

Słodycz słodyczy nie równa
Zależy kto... co... ją przynosi
Turkot pociągu też może ją przywieść
Choć często pędzi, nie mrugniesz
kiedy znika z małych stacyjek
Gorzówku - dobrze, że co dzień odżyjesz.

środa, 6 marca 2013

Wartość sekundy

Kiedy człowiek zaczy­na do­ceniać war­tość se­kun­dy? Ja­ka jest jej war­tość? Tak niewiel­ka cząstka życia jest zaz­wyczaj niezauważana. Bo w końcu jest ich ty­le, że po pros­tu nie zwra­camy na nie uwa­gi. Nie chce­my się na nich sku­piać, bo to one po­kazują, jak szyb­ko ucieka nam czas. Więc… Czy kiedy­kol­wiek do­ceniamy war­tość se­kun­dy?
Nie wszys­cy i w su­mie całe szczęście, że tyl­ko niektórym jest to… „da­ne”. Cze­mu cudzysłów? Bo to wca­le nie jest miłe doświad­cze­nie, kiedy do­wiadu­jesz się o czymś, co zmienia two­je spoj­rze­nie na czas i przes­trzeń. Gdy zaczy­nasz łaknąć, by każda szczęśli­wa chwi­la zmieniła się z se­kun­dy w mi­nutę, godzinę, dobę… po pros­tu w wie­czność. Zwłaszcza wte­dy, gdy se­kun­dy zaczy­nają pędzić niemiłosier­nie, a to­bie wy­daje się, że jak na złość, ze­gar przys­pie­szył dwu- al­bo i czte­rok­rotnie… bez­li­tośnie bieg­nie do przo­du… w sza­leńczym tem­pie zbliża cię do nieu­chron­ne­go.
„Rak”. To prze­cież brzmi tak niewin­nie. Cóż może ci zro­bić to małe żyjątko, za­mie­szkujące co czys­tszą wodę? Co może ci zro­bić, oprócz uszczyp­nięcia w nos, dla ucie­chy lo­su?
„Rak”. To brzmi jak wy­rok. Jak­byś, nie po­pełniając żad­nej zbrod­ni, zos­tał ska­zany na śmierć, pełną wcześniej­sze­go cier­pienia i czy­hania na upa­dek ko­goś in­ne­go… pa­sożyt­nicze błaga­nie o śmierć in­ne­go człowieka, po­ten­cjal­ne­go daw­cy. I to ok­rutne trwa­nie, se­kun­da za se­kundą - pędząca, ale przedłużająca się, pełna żalu i py­tania „Cze­mu ja?”, ale i tak zbyt krótka. I te niekończące się pre­ten­sje. Dlacze­go wy mi nie po­maga­cie?! Co z was za le­karze?! Jak to nie możecie ope­rować?! Czym ja za­winiłam?!
A później cisza…
Przej­mująca i prze­rażająca. W ta­kich mo­men­tach czu­jesz strach. Na­macal­ny. Żywy. Zim­ny. Prze­nikający chłód. Drętwiejące kończy­ny. Drżące war­gi i dłonie. I ty cała drżąca, niero­zumiana. A to wszys­tko w imię bez­silności człowieka.
***
- Przyk­ro mi, pa­ni Aga­to, ale ra­diote­rapia nie przy­nosi skutków, a che­miote­rapia w pa­ni przy­pad­ku jest bez­sensow­na. Po­zos­ta­je cze­kać na przeszczep – oz­najmił le­karz, stojąc ode mnie w bez­pie­cznej od­ległości. Ocze­kiwał z pew­nością, aż coś mu od­po­wiem, ja­koś za­reaguję, choćby rzu­coną po­duszką czy szklanką, która stała spo­koj­nie na szaf­ce. Tak by­wało już wcześniej, gdy in­formo­wano mnie o ko­lej­nych nieuda­nych próbach zna­lezienia le­ku. Ale mnie już było wszys­tko jed­no. Sie­działam nierucho­mo, obej­mując no­gi ra­miona­mi, położyw­szy głowę na ko­lanach. Marzyłam tyl­ko o tym, żeby włosy opadły mi na twarz, wciąż w trzech różnych ko­lorach, jak za daw­nych lat, kiedy jeszcze je miałam. W końcu przychodzi ta­ki czas, że już nic cię nie in­te­resu­je, już nie chce ci się wal­czyć. Sie­dzisz w miej­scu i cze­kasz na śmierć.
Gdy mężczyz­na na docze­kał się reak­cji z mo­jej stro­ny, wyszedł i poz­wo­lił wrócić do po­mie­szcze­nia mo­jej zat­roska­nej mat­ce i prze­rażone­mu chłopa­kowi, którzy na­tychmiast zbom­bardo­wali mnie mi­lionem py­tań. Złapałam się za głowię, za­cis­kając dłonie na uszach, błagając w duchu, żeby po pros­tu so­bie poszli. Chciałam tyl­ko być sa­ma. Mil­czałam, bo nikt nie pot­rze­bował słów, ale i dla­tego, że nie miałam siły przyz­na­wać się, że przeg­ry­wałam z moją cho­robą. Po pros­tu przeg­ry­wałam – ta myśl była nie do zniesienia, a gdy­bym po­wie­działa to na głos, z pew­nością pod­dałabym się i nie byłoby już ze mnie żad­ne­go pożyt­ku. Naj­gor­sze, co te­raz mogłam zro­bić, to stra­cić wiarę. Wiarę, która po­woli ula­tywała mi z płuc jak po­wiet­rze. Wys­tar­czyłaby se­kun­da, słowa praw­dy i zniknęłaby ze mnie cała wo­la wal­ki. To jest potęga słów i se­kun­dy.
***
Sie­działa tam w bez­ruchu, obej­mując no­gi ra­miona­mi, od po­nad godzi­ny. Le­karz coś jej po­wie­dział i od tej po­ry odez­wała się tyl­ko raz – żeby wy­walić wszys­tkich z sa­li bez­ce­remo­nial­nie i z taką siłą, ja­ka zaw­sze w niej była. Te­raz stałem przed po­kojem nu­mer 7 i ob­serwo­wałem przez niewielką szybkę, jak miłość mo­jego życia więdnie i usycha, po­dob­nie do żółtych frez­ji, które stały na szaf­ce noc­nej tuż obok łóżka Aga­ty. To niewiel­kie okien­ko to te­raz je­dyny sposób na zo­bacze­nie jej w rzeczy­wis­tym sta­nie. A nies­te­ty nie był on te­raz ta­ki, ja­kiego chciałbym móc ocze­kiwać. Aga­ta naj­wy­raźniej mu­siała się pod­dać. Nie dos­trzegłem w niej już żad­nej oz­na­ki siły czy choćby wo­li wyz­dro­wienia.
- Ka­rol, dziec­ko – usłyszałem za sobą zmar­twiony głos jej mat­ki. Czter­dzies­to­pięciolet­nia ko­bieta stanęła za moimi ple­cami i z tru­dem sięgnęła mo­jego ra­mienia. Była ni­ziut­ka, z resztą jak i Aga­ta, a ja prze­cież gry­wałem w koszykówkę w miej­sco­wym klu­bie. Z resztą Aga zachęcała mnie, żebym nie re­zyg­no­wał z tre­ningów z po­wodu jej cho­roby. Te­raz ten czas wy­dawał się być tak cho­ler­nie od­legły, tak strasznie ab­strak­cyjny, jak­by był je­dynie mglis­tym wspom­nieniem wy­darzeń, zmieniających całe mo­je życie… nasze życie.
Do­piero, gdy pa­ni Krys­ty­na wy­ciągnęła z to­reb­ki paczuszkę chus­teczek, zo­rien­to­wałem się, że łzy spływają mi po po­liczkach. W tym mo­men­cie ogarnął mnie roz­paczli­wy chichot. Płakałem. Ja! „Niebo się wa­li na nasze głowy!” – niemal słyszałem, jak Aga­ta wyk­rzy­kuje mi to do ucha. Zaw­sze tak mówiła, gdy byłem smut­ny, a te­raz? Te­raz to i ziemia uciekała nam spod stóp. W trak­cie kil­ku chwil, za­led­wie dwa miesiące wcześniej, mo­je życie stra­ciło, wyglądające na sta­bil­ne, fun­da­men­ty. W trak­cie ko­lej­nych se­kund ser­ce zaczęło mi pędzić w zas­traszającym tem­pie, tak jak, po­zor­nie ciągnący się, czas. Se­kun­da stra­ciła i równocześnie zys­kała na war­tości. Pod­czas se­kun­dy mogłem zo­baczyć uśmiech na twarzy ko­biety, którą kocham, a równocześnie mogłem oce­nić, jak bar­dzo rak ją niszczył. Ala­bas­tro­wa skóra zszarzała, włosy szyb­ko wy­padły. Schudła. Zmar­niała. Zni­kała mi w oczach. Po pros­tu umierała z chwi­li na chwilę co­raz bar­dziej, wprost wyśliz­gi­wała mi się z rąk, a pędzący czas nie poz­wa­lał wie­rzyć, że znaj­dziemy dla niej ja­kieś le­kar­stwo, które poz­wo­li mi ją jed­nak przy so­bie zat­rzy­mać.
***
Sie­działam spo­koj­nie na swoim krześle w po­koju soc­jalnym na SOR-ze, piłując paz­nokcie w chwi­lowym bra­ku zajęcia i cze­kając cier­pli­wie na powrót ka­ret­ki, w której jeździł mój mąż. Tym ra­zem je­go po­mocy pot­rze­bowały ja­kieś dzieciaki pod Tar­no­wem, „ofiary” wy­pad­ku. Od ra­zu wiado­mo było, że pi­jani al­bo naćpa­ni. Świat zys­ka, jeśli kil­ku ta­kich łepków dla przykładu um­rze w wy­pad­ku. Może ktoś się cze­goś wte­dy nau­czy. Może po­myśli, za­nim w ułam­ku se­kun­dy pos­ta­nowił wsiąść za kierow­nicę i na­razić życie przy­jaciół czy rodzi­ny.
Pil­niczek spraw­nie prze­suwał się po moich paz­nokciach, kiedy w od­da­li usłyszałam dźwięk zbliżającej się ka­ret­ki. Wy­biegłam więc przed szpi­tal, dziękując Bo­gu, że wios­na w tym ro­ku pos­ta­nowiła na­dejść trochę wcześniej, po czym pod­biegłam do ot­wiera­nego właśnie sa­mocho­du. Za mną po­jawił się le­karz dyżur­ny.
- Dziew­czy­na, lat 21, moc­no po­tur­bo­wana. W drodze nam się zat­rzy­mała, ale udało się przywrócić ak­cję ser­ca. Niep­rzy­tom­na, sil­ny krwo­tok ze zmiażdżonej kończy­ny – po­wie­dział rzeczo­wo mój mąż, po­dając le­karzo­wi podkładkę z in­formac­ja­mi, po czym sięgnął do ka­ret­ki, żeby pomóc dru­giemu z ra­tow­ników wyjąć łóżko ze środ­ka.
- Przy­goto­wać salę ope­racyjną, ściągnąć na ci­to dwóch chi­rurgów i anes­tezjo­loga – rzu­cił dok­tor w moją stronę, przej­mując od Ada­ma kar­tkę z no­tat­ka­mi. – Były przy nim ja­kieś do­kumen­ty, por­tfel? – usłyszałam, jak py­ta mo­jego męża, ale nie usłyszałam już od­po­wie­dzi, bo po­biegłam na chi­rur­gię na pier­wszym piętrze. Liczyło się te­raz jak naj­szyb­sze przy­goto­wanie do ope­rac­ji. Każda chwi­la była ważna, naćpa­ni czy nie, po­moc im się na­leżała.
***
- I co z nią dok­torze? – usłyszałem, gdy tyl­ko wyszedłem z sa­li ope­racyj­nej. Prze­de mną po­jawił się chłopak, owi­nięty ban­dażem na połowie twarzy, z zak­ry­tym okiem. Wyglądał niecieka­wie i miał prob­lem z tym, żeby ut­rzy­mać równo­wagę.
- Kim pan jest? – za­pytałem znużonym to­nem. Czułem, że jeszcze se­kun­da i zasnę na stojąco.
- To kierow­ca sa­mocho­du. Te­go z wy­pad­ku – po­wie­działa jed­na z pielęgniarek, zda­je się, że ta, która przy­goto­wywała cały blok ope­racyj­ny. Spoglądała na chłopa­ka z taką złością, że miałem wrażenie, że za se­kundę ogień piekiel­ny go pochłonie. I w tej se­kun­dzie mój sto­sunek do te­go dzieciaka się zmienił.
- Ona prak­tycznie nie żyje, gównia­rzu. Pod­trzy­muje­my ją tyl­ko chwi­lowo, żeby się zo­rien­to­wać, gdzie pot­rze­ba ser­ca i wątro­by, bo reszta się nie na­daje – oz­najmiłem os­chło i od­szedłem. Co za cho­lera mnie pod­ku­siła? Ja­ko le­karz nie miałem pra­wa udzielać mu choćby naj­mniej­szej in­formac­ji, ale tak chwi­la, w której pos­ta­nowił wsiąść za kółko sa­mocho­du, po­win­na go od tej po­ry prześla­dować do końca życia. Może gdy­by za­wahał się jeszcze se­kundę, może gdy­by jed­nak po­myślał! Ta dziew­czy­na te­raz by żyła. To prze­rażało w pra­cy le­karza. Chwi­la, za­led­wie ty­le cza­su, ile pot­rze­ba, żeby pstryknąć pal­ca­mi i człowiek żył al­bo nie. Se­kun­dy tak strasznie pod­kreślają naszą kruchość.
***
- Wra­caj szyb­ko – po­wie­działa mo­ja żona i od­sunęła się, przyt­rzy­mując zielon­ka­wy far­tuch pielęgniar­ki, żeby śmigło nie pod­winęło jej stro­ju. Wyglądała na zat­roskaną, jak zwyk­le, kiedy mu­siałem wsiąść do śmigłow­ca, żeby prze­wieźć or­ga­ny. To tak, jak­bym miał w rękach życie nie jed­nej, ale dwóch osób – tej, do której narządy na­leżały i tej, która miała być ich no­wym właści­cielem.
- Adam, drzwi – usłyszałem i poczułem, że pi­lot zaczy­na pod­no­sić maszynę w po­wiet­rze, pod­czas gdy ja jeszcze nie zam­knąłem się w ka­binie. Niezwłocznie więc to uczy­niłem, po­machałem żonie i po chwi­li już od­da­liliśmy się na ty­le od szpi­tala, że mo­ja żona zos­tała tyl­ko mróweczką. Cze­kało nas kil­ka godzin mo­noton­nej dro­gi na dru­gi ko­niec Pol­ski, z ciągnący­mi się - dla nas i dla cze­kających na nas le­karzy – se­kun­da­mi.
***
- Jest pa­ni go­towa, pa­ni Aga­to? – usłyszałam nad sobą głos pielęgniar­ki, która właśnie kończyła po­dawać mi lek usy­piający. W dal­szym ciągu nie mogłam uwie­rzyć, że jed­nak zna­lazł się kom­pa­tybil­ny daw­ca. Niewiele o nim wie­działam. Tyl­ko, że to z wy­pad­ku i że miał 21 lat. Nie po­wie­dziano mi na­wet, ja­kiej był płci. Liczył się czas, a nie zbędne wy­jaśnienia. Naj­ważniej­sze było dla le­karzy, że miał w por­tfe­lu dek­la­rację, że w przy­pad­ku je­go śmier­ci, narządy mogą pob­rać dla in­nych. „Oświad­cze­nie wo­li”, tak to się chy­ba na­zywa.
Poczułam, że zaczy­nam myśleć co­raz mniej skład­nie i nie mogę złożyć do ku­py dwóch słów, nim przyłożono mi maskę tle­nową. Kil­ka se­kund i odpłynęłam w ni­cość. W świat marzeń. Nieis­totnych, nieskład­nych ob­razów. Bez­pie­czeństwo. Sta­bil­ność. Ra­dość. Miłość. Strach. Nadzieja.
***
Ja­ka jest war­tość se­kun­dy?
Se­kun­da jest war­ta ty­le, ile życie ludzkie.
Kiedy ją do­ceniamy?
Gdy nasze życie za­leży od jej przychyl­ności.