[muzyka]
Budzący się Gorzów
Śpiący... Gorzów
Zaspany jeszcze...
Niechaj poranne słońce
ochroni Cię trochę -
przed tym sennym duchem...
Ptak w oddali ćwierka...
Rozweselać chce człowieka...
Trochę... bardziej... może...
Senny duszek, słodki, zły...
Ptaka uwięzić chce, lecz... pochowany w szpary
kąty... małym... słodkim... wschodem wygoniony
Słodycz słodyczy nie równa
Zależy kto... co... ją przynosi
Turkot pociągu też może ją przywieść
Choć często pędzi, nie mrugniesz
kiedy znika z małych stacyjek
Gorzówku - dobrze, że co dzień odżyjesz.
czwartek, 21 marca 2013
środa, 6 marca 2013
Wartość sekundy
Kiedy człowiek zaczyna doceniać wartość sekundy? Jaka jest jej
wartość? Tak niewielka cząstka życia jest zazwyczaj niezauważana.
Bo w końcu jest ich tyle, że po prostu nie zwracamy na nie uwagi.
Nie chcemy się na nich skupiać, bo to one pokazują, jak szybko
ucieka nam czas. Więc… Czy kiedykolwiek doceniamy wartość sekundy?
Nie wszyscy i w sumie całe szczęście, że tylko niektórym jest to… „dane”. Czemu cudzysłów? Bo to wcale nie jest miłe doświadczenie, kiedy dowiadujesz się o czymś, co zmienia twoje spojrzenie na czas i przestrzeń. Gdy zaczynasz łaknąć, by każda szczęśliwa chwila zmieniła się z sekundy w minutę, godzinę, dobę… po prostu w wieczność. Zwłaszcza wtedy, gdy sekundy zaczynają pędzić niemiłosiernie, a tobie wydaje się, że jak na złość, zegar przyspieszył dwu- albo i czterokrotnie… bezlitośnie biegnie do przodu… w szaleńczym tempie zbliża cię do nieuchronnego.
„Rak”. To przecież brzmi tak niewinnie. Cóż może ci zrobić to małe żyjątko, zamieszkujące co czystszą wodę? Co może ci zrobić, oprócz uszczypnięcia w nos, dla uciechy losu?
„Rak”. To brzmi jak wyrok. Jakbyś, nie popełniając żadnej zbrodni, został skazany na śmierć, pełną wcześniejszego cierpienia i czyhania na upadek kogoś innego… pasożytnicze błaganie o śmierć innego człowieka, potencjalnego dawcy. I to okrutne trwanie, sekunda za sekundą - pędząca, ale przedłużająca się, pełna żalu i pytania „Czemu ja?”, ale i tak zbyt krótka. I te niekończące się pretensje. Dlaczego wy mi nie pomagacie?! Co z was za lekarze?! Jak to nie możecie operować?! Czym ja zawiniłam?!
A później cisza…
Przejmująca i przerażająca. W takich momentach czujesz strach. Namacalny. Żywy. Zimny. Przenikający chłód. Drętwiejące kończyny. Drżące wargi i dłonie. I ty cała drżąca, nierozumiana. A to wszystko w imię bezsilności człowieka.
***
- Przykro mi, pani Agato, ale radioterapia nie przynosi skutków, a chemioterapia w pani przypadku jest bezsensowna. Pozostaje czekać na przeszczep – oznajmił lekarz, stojąc ode mnie w bezpiecznej odległości. Oczekiwał z pewnością, aż coś mu odpowiem, jakoś zareaguję, choćby rzuconą poduszką czy szklanką, która stała spokojnie na szafce. Tak bywało już wcześniej, gdy informowano mnie o kolejnych nieudanych próbach znalezienia leku. Ale mnie już było wszystko jedno. Siedziałam nieruchomo, obejmując nogi ramionami, położywszy głowę na kolanach. Marzyłam tylko o tym, żeby włosy opadły mi na twarz, wciąż w trzech różnych kolorach, jak za dawnych lat, kiedy jeszcze je miałam. W końcu przychodzi taki czas, że już nic cię nie interesuje, już nie chce ci się walczyć. Siedzisz w miejscu i czekasz na śmierć.
Gdy mężczyzna na doczekał się reakcji z mojej strony, wyszedł i pozwolił wrócić do pomieszczenia mojej zatroskanej matce i przerażonemu chłopakowi, którzy natychmiast zbombardowali mnie milionem pytań. Złapałam się za głowię, zaciskając dłonie na uszach, błagając w duchu, żeby po prostu sobie poszli. Chciałam tylko być sama. Milczałam, bo nikt nie potrzebował słów, ale i dlatego, że nie miałam siły przyznawać się, że przegrywałam z moją chorobą. Po prostu przegrywałam – ta myśl była nie do zniesienia, a gdybym powiedziała to na głos, z pewnością poddałabym się i nie byłoby już ze mnie żadnego pożytku. Najgorsze, co teraz mogłam zrobić, to stracić wiarę. Wiarę, która powoli ulatywała mi z płuc jak powietrze. Wystarczyłaby sekunda, słowa prawdy i zniknęłaby ze mnie cała wola walki. To jest potęga słów i sekundy.
***
Siedziała tam w bezruchu, obejmując nogi ramionami, od ponad godziny. Lekarz coś jej powiedział i od tej pory odezwała się tylko raz – żeby wywalić wszystkich z sali bezceremonialnie i z taką siłą, jaka zawsze w niej była. Teraz stałem przed pokojem numer 7 i obserwowałem przez niewielką szybkę, jak miłość mojego życia więdnie i usycha, podobnie do żółtych frezji, które stały na szafce nocnej tuż obok łóżka Agaty. To niewielkie okienko to teraz jedyny sposób na zobaczenie jej w rzeczywistym stanie. A niestety nie był on teraz taki, jakiego chciałbym móc oczekiwać. Agata najwyraźniej musiała się poddać. Nie dostrzegłem w niej już żadnej oznaki siły czy choćby woli wyzdrowienia.
- Karol, dziecko – usłyszałem za sobą zmartwiony głos jej matki. Czterdziestopięcioletnia kobieta stanęła za moimi plecami i z trudem sięgnęła mojego ramienia. Była niziutka, z resztą jak i Agata, a ja przecież grywałem w koszykówkę w miejscowym klubie. Z resztą Aga zachęcała mnie, żebym nie rezygnował z treningów z powodu jej choroby. Teraz ten czas wydawał się być tak cholernie odległy, tak strasznie abstrakcyjny, jakby był jedynie mglistym wspomnieniem wydarzeń, zmieniających całe moje życie… nasze życie.
Dopiero, gdy pani Krystyna wyciągnęła z torebki paczuszkę chusteczek, zorientowałem się, że łzy spływają mi po policzkach. W tym momencie ogarnął mnie rozpaczliwy chichot. Płakałem. Ja! „Niebo się wali na nasze głowy!” – niemal słyszałem, jak Agata wykrzykuje mi to do ucha. Zawsze tak mówiła, gdy byłem smutny, a teraz? Teraz to i ziemia uciekała nam spod stóp. W trakcie kilku chwil, zaledwie dwa miesiące wcześniej, moje życie straciło, wyglądające na stabilne, fundamenty. W trakcie kolejnych sekund serce zaczęło mi pędzić w zastraszającym tempie, tak jak, pozornie ciągnący się, czas. Sekunda straciła i równocześnie zyskała na wartości. Podczas sekundy mogłem zobaczyć uśmiech na twarzy kobiety, którą kocham, a równocześnie mogłem ocenić, jak bardzo rak ją niszczył. Alabastrowa skóra zszarzała, włosy szybko wypadły. Schudła. Zmarniała. Znikała mi w oczach. Po prostu umierała z chwili na chwilę coraz bardziej, wprost wyślizgiwała mi się z rąk, a pędzący czas nie pozwalał wierzyć, że znajdziemy dla niej jakieś lekarstwo, które pozwoli mi ją jednak przy sobie zatrzymać.
***
Siedziałam spokojnie na swoim krześle w pokoju socjalnym na SOR-ze, piłując paznokcie w chwilowym braku zajęcia i czekając cierpliwie na powrót karetki, w której jeździł mój mąż. Tym razem jego pomocy potrzebowały jakieś dzieciaki pod Tarnowem, „ofiary” wypadku. Od razu wiadomo było, że pijani albo naćpani. Świat zyska, jeśli kilku takich łepków dla przykładu umrze w wypadku. Może ktoś się czegoś wtedy nauczy. Może pomyśli, zanim w ułamku sekundy postanowił wsiąść za kierownicę i narazić życie przyjaciół czy rodziny.
Pilniczek sprawnie przesuwał się po moich paznokciach, kiedy w oddali usłyszałam dźwięk zbliżającej się karetki. Wybiegłam więc przed szpital, dziękując Bogu, że wiosna w tym roku postanowiła nadejść trochę wcześniej, po czym podbiegłam do otwieranego właśnie samochodu. Za mną pojawił się lekarz dyżurny.
- Dziewczyna, lat 21, mocno poturbowana. W drodze nam się zatrzymała, ale udało się przywrócić akcję serca. Nieprzytomna, silny krwotok ze zmiażdżonej kończyny – powiedział rzeczowo mój mąż, podając lekarzowi podkładkę z informacjami, po czym sięgnął do karetki, żeby pomóc drugiemu z ratowników wyjąć łóżko ze środka.
- Przygotować salę operacyjną, ściągnąć na cito dwóch chirurgów i anestezjologa – rzucił doktor w moją stronę, przejmując od Adama kartkę z notatkami. – Były przy nim jakieś dokumenty, portfel? – usłyszałam, jak pyta mojego męża, ale nie usłyszałam już odpowiedzi, bo pobiegłam na chirurgię na pierwszym piętrze. Liczyło się teraz jak najszybsze przygotowanie do operacji. Każda chwila była ważna, naćpani czy nie, pomoc im się należała.
***
- I co z nią doktorze? – usłyszałem, gdy tylko wyszedłem z sali operacyjnej. Przede mną pojawił się chłopak, owinięty bandażem na połowie twarzy, z zakrytym okiem. Wyglądał nieciekawie i miał problem z tym, żeby utrzymać równowagę.
- Kim pan jest? – zapytałem znużonym tonem. Czułem, że jeszcze sekunda i zasnę na stojąco.
- To kierowca samochodu. Tego z wypadku – powiedziała jedna z pielęgniarek, zdaje się, że ta, która przygotowywała cały blok operacyjny. Spoglądała na chłopaka z taką złością, że miałem wrażenie, że za sekundę ogień piekielny go pochłonie. I w tej sekundzie mój stosunek do tego dzieciaka się zmienił.
- Ona praktycznie nie żyje, gówniarzu. Podtrzymujemy ją tylko chwilowo, żeby się zorientować, gdzie potrzeba serca i wątroby, bo reszta się nie nadaje – oznajmiłem oschło i odszedłem. Co za cholera mnie podkusiła? Jako lekarz nie miałem prawa udzielać mu choćby najmniejszej informacji, ale tak chwila, w której postanowił wsiąść za kółko samochodu, powinna go od tej pory prześladować do końca życia. Może gdyby zawahał się jeszcze sekundę, może gdyby jednak pomyślał! Ta dziewczyna teraz by żyła. To przerażało w pracy lekarza. Chwila, zaledwie tyle czasu, ile potrzeba, żeby pstryknąć palcami i człowiek żył albo nie. Sekundy tak strasznie podkreślają naszą kruchość.
***
- Wracaj szybko – powiedziała moja żona i odsunęła się, przytrzymując zielonkawy fartuch pielęgniarki, żeby śmigło nie podwinęło jej stroju. Wyglądała na zatroskaną, jak zwykle, kiedy musiałem wsiąść do śmigłowca, żeby przewieźć organy. To tak, jakbym miał w rękach życie nie jednej, ale dwóch osób – tej, do której narządy należały i tej, która miała być ich nowym właścicielem.
- Adam, drzwi – usłyszałem i poczułem, że pilot zaczyna podnosić maszynę w powietrze, podczas gdy ja jeszcze nie zamknąłem się w kabinie. Niezwłocznie więc to uczyniłem, pomachałem żonie i po chwili już oddaliliśmy się na tyle od szpitala, że moja żona została tylko mróweczką. Czekało nas kilka godzin monotonnej drogi na drugi koniec Polski, z ciągnącymi się - dla nas i dla czekających na nas lekarzy – sekundami.
***
- Jest pani gotowa, pani Agato? – usłyszałam nad sobą głos pielęgniarki, która właśnie kończyła podawać mi lek usypiający. W dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, że jednak znalazł się kompatybilny dawca. Niewiele o nim wiedziałam. Tylko, że to z wypadku i że miał 21 lat. Nie powiedziano mi nawet, jakiej był płci. Liczył się czas, a nie zbędne wyjaśnienia. Najważniejsze było dla lekarzy, że miał w portfelu deklarację, że w przypadku jego śmierci, narządy mogą pobrać dla innych. „Oświadczenie woli”, tak to się chyba nazywa.
Poczułam, że zaczynam myśleć coraz mniej składnie i nie mogę złożyć do kupy dwóch słów, nim przyłożono mi maskę tlenową. Kilka sekund i odpłynęłam w nicość. W świat marzeń. Nieistotnych, nieskładnych obrazów. Bezpieczeństwo. Stabilność. Radość. Miłość. Strach. Nadzieja.
***
Jaka jest wartość sekundy?
Sekunda jest warta tyle, ile życie ludzkie.
Kiedy ją doceniamy?
Gdy nasze życie zależy od jej przychylności.
Nie wszyscy i w sumie całe szczęście, że tylko niektórym jest to… „dane”. Czemu cudzysłów? Bo to wcale nie jest miłe doświadczenie, kiedy dowiadujesz się o czymś, co zmienia twoje spojrzenie na czas i przestrzeń. Gdy zaczynasz łaknąć, by każda szczęśliwa chwila zmieniła się z sekundy w minutę, godzinę, dobę… po prostu w wieczność. Zwłaszcza wtedy, gdy sekundy zaczynają pędzić niemiłosiernie, a tobie wydaje się, że jak na złość, zegar przyspieszył dwu- albo i czterokrotnie… bezlitośnie biegnie do przodu… w szaleńczym tempie zbliża cię do nieuchronnego.
„Rak”. To przecież brzmi tak niewinnie. Cóż może ci zrobić to małe żyjątko, zamieszkujące co czystszą wodę? Co może ci zrobić, oprócz uszczypnięcia w nos, dla uciechy losu?
„Rak”. To brzmi jak wyrok. Jakbyś, nie popełniając żadnej zbrodni, został skazany na śmierć, pełną wcześniejszego cierpienia i czyhania na upadek kogoś innego… pasożytnicze błaganie o śmierć innego człowieka, potencjalnego dawcy. I to okrutne trwanie, sekunda za sekundą - pędząca, ale przedłużająca się, pełna żalu i pytania „Czemu ja?”, ale i tak zbyt krótka. I te niekończące się pretensje. Dlaczego wy mi nie pomagacie?! Co z was za lekarze?! Jak to nie możecie operować?! Czym ja zawiniłam?!
A później cisza…
Przejmująca i przerażająca. W takich momentach czujesz strach. Namacalny. Żywy. Zimny. Przenikający chłód. Drętwiejące kończyny. Drżące wargi i dłonie. I ty cała drżąca, nierozumiana. A to wszystko w imię bezsilności człowieka.
***
- Przykro mi, pani Agato, ale radioterapia nie przynosi skutków, a chemioterapia w pani przypadku jest bezsensowna. Pozostaje czekać na przeszczep – oznajmił lekarz, stojąc ode mnie w bezpiecznej odległości. Oczekiwał z pewnością, aż coś mu odpowiem, jakoś zareaguję, choćby rzuconą poduszką czy szklanką, która stała spokojnie na szafce. Tak bywało już wcześniej, gdy informowano mnie o kolejnych nieudanych próbach znalezienia leku. Ale mnie już było wszystko jedno. Siedziałam nieruchomo, obejmując nogi ramionami, położywszy głowę na kolanach. Marzyłam tylko o tym, żeby włosy opadły mi na twarz, wciąż w trzech różnych kolorach, jak za dawnych lat, kiedy jeszcze je miałam. W końcu przychodzi taki czas, że już nic cię nie interesuje, już nie chce ci się walczyć. Siedzisz w miejscu i czekasz na śmierć.
Gdy mężczyzna na doczekał się reakcji z mojej strony, wyszedł i pozwolił wrócić do pomieszczenia mojej zatroskanej matce i przerażonemu chłopakowi, którzy natychmiast zbombardowali mnie milionem pytań. Złapałam się za głowię, zaciskając dłonie na uszach, błagając w duchu, żeby po prostu sobie poszli. Chciałam tylko być sama. Milczałam, bo nikt nie potrzebował słów, ale i dlatego, że nie miałam siły przyznawać się, że przegrywałam z moją chorobą. Po prostu przegrywałam – ta myśl była nie do zniesienia, a gdybym powiedziała to na głos, z pewnością poddałabym się i nie byłoby już ze mnie żadnego pożytku. Najgorsze, co teraz mogłam zrobić, to stracić wiarę. Wiarę, która powoli ulatywała mi z płuc jak powietrze. Wystarczyłaby sekunda, słowa prawdy i zniknęłaby ze mnie cała wola walki. To jest potęga słów i sekundy.
***
Siedziała tam w bezruchu, obejmując nogi ramionami, od ponad godziny. Lekarz coś jej powiedział i od tej pory odezwała się tylko raz – żeby wywalić wszystkich z sali bezceremonialnie i z taką siłą, jaka zawsze w niej była. Teraz stałem przed pokojem numer 7 i obserwowałem przez niewielką szybkę, jak miłość mojego życia więdnie i usycha, podobnie do żółtych frezji, które stały na szafce nocnej tuż obok łóżka Agaty. To niewielkie okienko to teraz jedyny sposób na zobaczenie jej w rzeczywistym stanie. A niestety nie był on teraz taki, jakiego chciałbym móc oczekiwać. Agata najwyraźniej musiała się poddać. Nie dostrzegłem w niej już żadnej oznaki siły czy choćby woli wyzdrowienia.
- Karol, dziecko – usłyszałem za sobą zmartwiony głos jej matki. Czterdziestopięcioletnia kobieta stanęła za moimi plecami i z trudem sięgnęła mojego ramienia. Była niziutka, z resztą jak i Agata, a ja przecież grywałem w koszykówkę w miejscowym klubie. Z resztą Aga zachęcała mnie, żebym nie rezygnował z treningów z powodu jej choroby. Teraz ten czas wydawał się być tak cholernie odległy, tak strasznie abstrakcyjny, jakby był jedynie mglistym wspomnieniem wydarzeń, zmieniających całe moje życie… nasze życie.
Dopiero, gdy pani Krystyna wyciągnęła z torebki paczuszkę chusteczek, zorientowałem się, że łzy spływają mi po policzkach. W tym momencie ogarnął mnie rozpaczliwy chichot. Płakałem. Ja! „Niebo się wali na nasze głowy!” – niemal słyszałem, jak Agata wykrzykuje mi to do ucha. Zawsze tak mówiła, gdy byłem smutny, a teraz? Teraz to i ziemia uciekała nam spod stóp. W trakcie kilku chwil, zaledwie dwa miesiące wcześniej, moje życie straciło, wyglądające na stabilne, fundamenty. W trakcie kolejnych sekund serce zaczęło mi pędzić w zastraszającym tempie, tak jak, pozornie ciągnący się, czas. Sekunda straciła i równocześnie zyskała na wartości. Podczas sekundy mogłem zobaczyć uśmiech na twarzy kobiety, którą kocham, a równocześnie mogłem ocenić, jak bardzo rak ją niszczył. Alabastrowa skóra zszarzała, włosy szybko wypadły. Schudła. Zmarniała. Znikała mi w oczach. Po prostu umierała z chwili na chwilę coraz bardziej, wprost wyślizgiwała mi się z rąk, a pędzący czas nie pozwalał wierzyć, że znajdziemy dla niej jakieś lekarstwo, które pozwoli mi ją jednak przy sobie zatrzymać.
***
Siedziałam spokojnie na swoim krześle w pokoju socjalnym na SOR-ze, piłując paznokcie w chwilowym braku zajęcia i czekając cierpliwie na powrót karetki, w której jeździł mój mąż. Tym razem jego pomocy potrzebowały jakieś dzieciaki pod Tarnowem, „ofiary” wypadku. Od razu wiadomo było, że pijani albo naćpani. Świat zyska, jeśli kilku takich łepków dla przykładu umrze w wypadku. Może ktoś się czegoś wtedy nauczy. Może pomyśli, zanim w ułamku sekundy postanowił wsiąść za kierownicę i narazić życie przyjaciół czy rodziny.
Pilniczek sprawnie przesuwał się po moich paznokciach, kiedy w oddali usłyszałam dźwięk zbliżającej się karetki. Wybiegłam więc przed szpital, dziękując Bogu, że wiosna w tym roku postanowiła nadejść trochę wcześniej, po czym podbiegłam do otwieranego właśnie samochodu. Za mną pojawił się lekarz dyżurny.
- Dziewczyna, lat 21, mocno poturbowana. W drodze nam się zatrzymała, ale udało się przywrócić akcję serca. Nieprzytomna, silny krwotok ze zmiażdżonej kończyny – powiedział rzeczowo mój mąż, podając lekarzowi podkładkę z informacjami, po czym sięgnął do karetki, żeby pomóc drugiemu z ratowników wyjąć łóżko ze środka.
- Przygotować salę operacyjną, ściągnąć na cito dwóch chirurgów i anestezjologa – rzucił doktor w moją stronę, przejmując od Adama kartkę z notatkami. – Były przy nim jakieś dokumenty, portfel? – usłyszałam, jak pyta mojego męża, ale nie usłyszałam już odpowiedzi, bo pobiegłam na chirurgię na pierwszym piętrze. Liczyło się teraz jak najszybsze przygotowanie do operacji. Każda chwila była ważna, naćpani czy nie, pomoc im się należała.
***
- I co z nią doktorze? – usłyszałem, gdy tylko wyszedłem z sali operacyjnej. Przede mną pojawił się chłopak, owinięty bandażem na połowie twarzy, z zakrytym okiem. Wyglądał nieciekawie i miał problem z tym, żeby utrzymać równowagę.
- Kim pan jest? – zapytałem znużonym tonem. Czułem, że jeszcze sekunda i zasnę na stojąco.
- To kierowca samochodu. Tego z wypadku – powiedziała jedna z pielęgniarek, zdaje się, że ta, która przygotowywała cały blok operacyjny. Spoglądała na chłopaka z taką złością, że miałem wrażenie, że za sekundę ogień piekielny go pochłonie. I w tej sekundzie mój stosunek do tego dzieciaka się zmienił.
- Ona praktycznie nie żyje, gówniarzu. Podtrzymujemy ją tylko chwilowo, żeby się zorientować, gdzie potrzeba serca i wątroby, bo reszta się nie nadaje – oznajmiłem oschło i odszedłem. Co za cholera mnie podkusiła? Jako lekarz nie miałem prawa udzielać mu choćby najmniejszej informacji, ale tak chwila, w której postanowił wsiąść za kółko samochodu, powinna go od tej pory prześladować do końca życia. Może gdyby zawahał się jeszcze sekundę, może gdyby jednak pomyślał! Ta dziewczyna teraz by żyła. To przerażało w pracy lekarza. Chwila, zaledwie tyle czasu, ile potrzeba, żeby pstryknąć palcami i człowiek żył albo nie. Sekundy tak strasznie podkreślają naszą kruchość.
***
- Wracaj szybko – powiedziała moja żona i odsunęła się, przytrzymując zielonkawy fartuch pielęgniarki, żeby śmigło nie podwinęło jej stroju. Wyglądała na zatroskaną, jak zwykle, kiedy musiałem wsiąść do śmigłowca, żeby przewieźć organy. To tak, jakbym miał w rękach życie nie jednej, ale dwóch osób – tej, do której narządy należały i tej, która miała być ich nowym właścicielem.
- Adam, drzwi – usłyszałem i poczułem, że pilot zaczyna podnosić maszynę w powietrze, podczas gdy ja jeszcze nie zamknąłem się w kabinie. Niezwłocznie więc to uczyniłem, pomachałem żonie i po chwili już oddaliliśmy się na tyle od szpitala, że moja żona została tylko mróweczką. Czekało nas kilka godzin monotonnej drogi na drugi koniec Polski, z ciągnącymi się - dla nas i dla czekających na nas lekarzy – sekundami.
***
- Jest pani gotowa, pani Agato? – usłyszałam nad sobą głos pielęgniarki, która właśnie kończyła podawać mi lek usypiający. W dalszym ciągu nie mogłam uwierzyć, że jednak znalazł się kompatybilny dawca. Niewiele o nim wiedziałam. Tylko, że to z wypadku i że miał 21 lat. Nie powiedziano mi nawet, jakiej był płci. Liczył się czas, a nie zbędne wyjaśnienia. Najważniejsze było dla lekarzy, że miał w portfelu deklarację, że w przypadku jego śmierci, narządy mogą pobrać dla innych. „Oświadczenie woli”, tak to się chyba nazywa.
Poczułam, że zaczynam myśleć coraz mniej składnie i nie mogę złożyć do kupy dwóch słów, nim przyłożono mi maskę tlenową. Kilka sekund i odpłynęłam w nicość. W świat marzeń. Nieistotnych, nieskładnych obrazów. Bezpieczeństwo. Stabilność. Radość. Miłość. Strach. Nadzieja.
***
Jaka jest wartość sekundy?
Sekunda jest warta tyle, ile życie ludzkie.
Kiedy ją doceniamy?
Gdy nasze życie zależy od jej przychylności.
Subskrybuj:
Posty (Atom)