niedziela, 28 sierpnia 2016

Odsłona XX

[muzyka]
Moja ruda czupryna wyłoniła się na sekundę zza opuszczonej kurtyny i szybko z powrotem za nią zniknęła, gdy tylko oczy zarejestrowały tłumy na widowni.

Ach.

Oddech zaczyna dusić. Zastanawiam się przez chwilę, czy to wina tremy, czy płuc, które dawno temu zapomniały już, co tak naprawdę znaczy "być płucami", ale kolejny skurcz oskrzeli i braki w tlenie nie pozwalają na rozstrzygnięcie. Podbiegam do własnej torby, pchana do niej przez zaciskające się we mnie mięśnie, którym jakoś szczególnie nigdy nie służył brak tlenu, a w niej szybko odnajduję inhalator, wyciągając go spomiędzy walających się zeszytów, książek, długopisów i gum do żucia. Czasem przydałaby mi się różdżka, żeby szybciej wszystko znajdować... i zaklęcie zmniejszająco-zwiększające....

Słyszę dzwonek, który oznacza, że zostało mi niewiele ponad 5 minut czasu, żeby doprowadzić płuca do stanu względnej używalności, dlatego naciskam tłoczek leku trzy, a nie - jak powinnam - dwa razy, po czym przytrzymuję mleczny opar w płucach o kilka sekund dłużej niż zawsze. Ten wydostaje się z nich przez gwałtowny kaszel, ale oddech stopniowo mi się uspokaja i wiem już, że - cholera! - przeżyję.

Zamykam oczy i wyciągam rękę w stronę wieszaka z maskami. Losuję. Ostatnimi czasy nieczęsto to robiłam, zawsze wybierałam maskę z pieczołowitą starannością, żeby przypadkiem nie musieć później tłumaczyć się z błędu, ale co tam... Zaczyna mi znów być wszystko jedno. To chyba źle...

Nagle - łup! I zbieram się z podłogi, rozcierając obity tyłek

- Mamomamomamomamomamomamo!

Chryste, Kwiat...

-AOlekZgodziłSięIśćZeMnąNaStudiówkę!!!

I podskakuje jak taki kauczuk, tuż przede mną cała wniebowzięta. Och, Kwiat...
- Dobra, mała, znikaj, zaraz występ - mówię znużona, ale szczęśliwa z jej szczęścia. Czasem potrafi być mega hałaśliwa, ale i tak ją kocham.

Rozlegają się jeszcze dwa dzwonki i Kwiat w ostatniej chwili umyka na widownię. Wychodzę na scenę i po prostu ruszam się w rytm muzyki, zapomniawszy przez chwilę o smutku, jaki ostatnio dopada mnie co wieczór.

Potykam się i upadam, a wtedy uświadamiam sobie, że ostatecznie zapomniałam nałożyć maskę i teraz wszyscy patrzą na moją smutną twarz z podkrążonymi oczyma... Chce mi się płakać, więc wstaję i wyciągam rękę do pierwszej osoby z brzegu. - Dawaj, Żelek, pomożesz mi - mówię, a ten w przerażaniu wstaje i sztywno podchodzi.
- Ale... eee... ale... ja... alejasieboje!
- Nie martw się, ona nie gryzie. Tylko czasem trzeba z kijem podchodzić, ale to jak jest niewyspana - odzywa się Ktoś obok i wybuchamy śmiechem...

Kiedy sala pustoszeje, a ja rozcieram skronie po tym jak musiałam się nagimnastykować, żeby z Żelka zrobić inteligentnego człowieka, wszystko mnie boli. I razem z nimi uciekł też mój humor i uciekła motywacja do życia.

- Stuk, puk, kotku...

Depresja. Wredna suka.

czwartek, 11 sierpnia 2016

FanFic: Lily...



Do czytania polecam: https://www.youtube.com/watch?v=q9MZUeeg2Ug
Właśnie tak zawsze wyobrażałam sobie ten moment...
_________
Był chłodny, wilgotny, listopadowy wieczór, a nad Doliną Godryka niedawno zaszło słońce. Tłum gapiów zgromadził się przed domem państwa Potterów by podziwiać dzieło zniszczenia. Dom z każdą chwilą rozpadał się coraz bardziej, choć główna kondygnacja schodów i dwie ściany piętra wciąż miały się nieźle, ukrywając ciała dwójki młodych czarodziejów.

Severus Snape postarzał się w jednej chwili o 50 lat. Aportował się tuż przy drzwiach domu, ukryty pod zaklęciem kameleona i stanął w bezruchu, widząc ogrom zniszczenia, jakie dotknęło spokojne domostwo. Plecy zgarbiły mu się w bezwarunkowym odruchu, ręce i wargi zaczęły drżeć, a z twarzy odpłynął mu cały kolor, którego przecież i tak nie było nigdy w nadmiarze. Rozchylone usta i rozszerzone ze strachu źrenice, dopełniały jedynie obraz człowieka, który z wydobywającym się z płuc ostatnim tchnieniem tracił sens życia.

- Nie… - wyrwało mu się z ostatkiem powietrza, którego nie chciał już nigdy poczuć w swoim ciele. Z każdą sekundą rosło przerażenie, które – gdyby ktoś mógł go zobaczyć – uznano by za irracjonalne. To przecież tylko w części zawalony budynek. U nikogo nie mógł wywołać aż tak skrajnej reakcji, ale on pragnął krzyczeć i zamilknąć na wieczność. 

- To straszna strata, tacy młodzi ludzie – usłyszał głos mugolskich gapiów, którzy pewnie uznali jego prywatną tragedię za zwykły wybuch gazu, albo znaleźli jej inne, równie idiotyczne, mugolskie wytłumaczenie. A on? Rozpadał się od środka, kawałek po kawałeczku, nie mogąc się ruszyć z miejsca, nie panując nad ciałem, mimo że jeszcze gdzieś tliła się w nim nadzieja, że pogłoski o śmierci Potterów staną się tylko żartem…

- Lily… - wyrwało mu się z piersi, gdy upadał na kolana, które nie wytrzymywały już ciężaru wszechogarniającego go, duszącego żalu i bólu, i poczucia winy po stracie, której miał doświadczyć w pełni, gdy weźmie jej zimne, martwe ciało w ramiona, a której nie potrafił zapobiec. 

Sam nie wiedział, jaki szał podniósł go z kolan i kazał otworzyć zatrzaśnięte na klamkę drzwi frontowe, ani co pchało go po schodach w górę, mimo że rozsądek kazał uciekać jak najdalej i sprawić by zapomniał.  Ale jak miał zapomnieć to rozrywającego go od środka uczucie? To wypełniające jego żyły palącym bólem serce, które z każdym krokiem w jej stronę rozpadało się coraz bardziej? Jak miał o tym zapomnieć? 

Jego świadomość ledwie zarejestrowała Jamesa, leżącego na schodach z otwartymi oczyma, w których zastygł strach, pomieszany z determinacją w chronieniu rodziny. Ale co mógł zrobić czarodziej bez różdżki w starciu z samym Czarnym Panem? 

Jak mogli być tacy głupi?! Nagle ogarnęła go odurzająca wściekłość, która sprawiła, że w kącikach oczu zobaczył czarne i czerwone plany. Był tak oszalały z palącej chęci wskrzeszenia tego człowieka, który leżał u jego stóp, tylko po to, by powtórnie go zabić za jego beztroską głupotę. Gdyby miał różdżkę, mógłby chociaż spróbować zawalczyć! Przecież był takim wspaniałym czarodziejem, do cholery, może mógłby pokonać… 

Ach, co on bredził. Wściekłość zniknęła równie szybko, jak się pojawiła. Przecież nikt nie był w stanie pokonać Czarnego Pana. Gdyby tak było, sam chętnie poświęciłby życie, by tylko zapobiec widokowi, który ujrzał, wdrapawszy się na piętro budynku. 

Drzwi do sypialni ich synka były uchylone. Gruz walał się po podłodze, oświetlaną przez światło księżyca i gwiazd, wpuszczane do środka przez potężną wyrwę w dwóch ścianach i dachu. To tu. To tu łupnęło zaklęcie. Ale co je odbiło? Przecież to niemożliwe, by uchronić się przed Avada…

W tym momencie jego wzrok padł na nieruchomy kształt, w której rozpoznał ciało ukochanej kobiety. Wszystko stanęło w miejscu. Czas i przestrzeń przestały istnieć. Wszystko, co składało się na jestestwo Severusa Snape’a zamarło na jedno uderzenie serca, by po chwili wybuchnąć z pełną siłą jadu, sączącego się boleśnie do jego krwioobiegu wraz ze świadomością, że ona naprawdę odeszła…

sobota, 6 sierpnia 2016

Odsłona XIX

muzyka - https://www.youtube.com/watch?v=6HDQFX0h9RM
Deszcz w tym roku nie rozpieszczał letniaków, którzy z upragnieniem wyczekiwali aż zza ciężkich, granatowych chmur przebiją się choć na chwilę promienie słońca. Wieczorem lekko się rozpogadzało, ale to nie zadowoliło urlopowiczów, którzy ponownie wieszali psy na prezenterach pogody, obiecujących nadejście wyżu i poprawę.

Obuta w szerokie obcasy brązowych półbutów blondynka szła spokojnie w pszenicznym płaszczu, stukając lekko o asfalt w stronę teatru. Wilgoć skręciła jej włosy, a ciemna kredka do oczu lekko się rozmazała pod wpływem lecących jeszcze z drzew kropel deszczu. W oddali majaczył księżyc, a jego słaby blask nabrał pomarańczowej barwy na tle ciemniejącego nieba. Rogalik raz po raz znikał za puchatą chmurą i odbierał światu tę odrobię światła, jednak z pomocą spieszyły stare, stalowo-czarne latarnie, które blondynce kojarzyły się tylko z Opowieściami z Narnii. Z lekko rozchylonych warg wydobywał się płytki oddech, a usta trochę drżały od emocji tłumionych miesiącami w środku.

Skręciła z ulicy w ciemny zaułek, gdzie szybko zniknęła w tylnych drzwiach teatru, które zamknęła za sobą szczelnie. Dziś nie potrzebowała widowni, a samotność nie doskwierała jej aż tak bardzo, zwłaszcza, gdy nie otaczali jej ludzie.

Zrzuciła płaszcz i po ciemku odwiesiła go na wieszak, a na drugim odwiesiła maskę uśmiechu. Bolała ją głowa, a przerwany urlop był powodem rozdrażnienia tym większego, że wszyscy byli zdania, że jest zadowolona ze zjechania z powrotem do Gorzowa.

Westchnęła i skierowała się na pamięć w stronę pomieszczenia technicznego, w którym mogła zająć się oświetleniem, ale ktoś postawił pudło na jej drodze i po chwili klęła pod nosem na idiotę, który nie potrafił zachować minimum porządku. Wstała z podłogi i otrzepała z kurzu i piachu śliwkowo-fioletową tunikę, a następnie jasne dżinsy i przestawiła pudło, by nikt inny nie spotkał się z taką samą niemiłą niespodzianką, chociaż coś wątpiła, żeby ktoś w najbliższym czasie przyszedł do jej teatru. Przeszła dalej, z rozdrażnieniem parskając na kręcącego się pod nogami potworka, który ostatnio był jakiś zazdrosny o wszystko, co się rusza i czemu poświęcała uwagę. I łaził za nią jak głupi.

Włączyła pojedynczy reflektor skierowany na środek sceny i jeden na drzwi widowni. A nóż, jakby jednak ktoś przylazł. Włączyła muzykę i zaczęła się zastanawiać, co ma robić ze swoim życiem. Każdy krok był w tych momentach ważny, każde słowo, które oddawała ruchem dłoni, mogło zmienić jej przyszłość nieodwołalnie. Każdy wyskok mógł wynieść ją na wyżyny, albo zepchnąć z powrotem na dno depresji...

Pierwszy zrobiła już w marcu, gdy przyznała się w końcu do tego, że jej życie zależy od humorów energetycznego wampira i się go pozbyła. Brutalnie. I bolało. A później prześladował ją jeszcze przez 4 miesiące, robiąc wszystko, by jej udowodnić, że to ona jest potworem. I od tej pory nie dopuszczała do siebie żadnego innego, nowego człowieka. Później zaczęły się treningi. I, och, kochała je. Przebywanie z 14 zawodników, z czego aż 9 nowych. I, och, to wspaniali, pozytywni ludzie. Taki jeden piękniś to już w ogóle, komplemenciarz! Ale przy tym inteligentny młody mężczyzna, doceniający jej nużącą czasami i okropnie stresującą, bo zależną od innych, pracę. Lubiła go i to szczerze, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.

Kroki trochę jej się myliły i wypadła z rytmu, więc szybko wyłączyła muzykę i włączyła mniej energetyczny kawałek. Objęła się ramionami i już miała popłynąć przy kojących dźwiękach piosenki Króla Popu, gdy rozległ się dźwięk jej telefonu.

- Mamo, mamo, idziemy na trening?
- Tak, Kwiat, będę za pół godziny. Zgarnę Cię spod łaźni.

Kwiat nie był jej prawdziwą córką, za młoda na to była. Ale był jednym z najwspanialszych małych stworzonek, które zagrzały sobie miejsce w jej obolałym serduszku.

Miała jeszcze chwilę czasu, więc puściła piosenkę od początku i wykonała cały układ, który wymyśliła kilka lat temu, nie bez zdziwienia, że udało jej się jeszcze odtworzyć taki stary zapyziały grat. Wyskoczyła na koniec i wylądowała na kolanach tuż przed sceną, dysząc ciężko. Kondycja już nie ta.

- A Ty często tu przychodzisz? - usłyszała nad głową i gwałtownie poderwała się z kolan. - Och, nie chciałem Cię przestraszyć - dodał głos, wynurzający się z ciemności i po chwili zdołała dostrzec twarz jednego z nowych.
- Tak sobie, jak potrzebuję - odpowiedziała, niepewna reakcji. - A Ty nie na treningu?
- Zaraz idę, ale zobaczyłem światło, więc stwierdziłem, że sprawdzę - odparł.

Uśmiechnęła się, tak po prostu, sama z siebie, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.
- No to ruszaj się, bo zaraz trener wlepi Ci karę - powiedziała i uciekła, chowając się za kulisami.