wtorek, 24 stycznia 2017

One-shot

Specjalnie tytuł podam na końcu. Bon appétit ;)
__________________________________


Najpierw czekasz. Czasem pada deszcz, który w ostrych powiewach zimnego, bezlitosnego wiatru, zalewa ci twarz i sprawia, że życie wydaje się szare i ponure, jakby już nigdy zza połaci ciemnych, ciężko wiszących chmur nie miało wyjrzeć słońce. Czasem upał nie pozwala na zaczerpnięcie głębszego oddechu, a pot spływa ci z twarzy strumieniami, jakby wiszące nad głową, przypiekające słońce powzięło sobie za punkt honoru doprowadzić cię do odwodnienia, mimo tego, że już mniej nie mógłbyś mieć na sobie, nie budząc ogólnego społecznego zdziwienia i ponurej dezaprobaty, tańczącej ci dreszczem po plecach, gdy bluzka zsunie ci się trochę za nisko albo gdy spodenki odsłonią odrobinę ciała za dużo. Czasem zaś stoisz opatulony podkoszulką, grubym swetrem, płaszczem, szalikiem i kominem, czapką i rękawiczkami, na nogach masz grube spodnie i rajstopy, dwie pary skarpet i ciepłe buty, a i tak dygoczesz z zimna, zastanawiając się jakiej cholery coś cię podkusiło do wyjścia z domu w tę kurzawkę śnieżną – śnieg ładuje ci się do oczu – jedynej odsłoniętej części twarzy, gdzieś w oddali starsza pani przewraca się na lodowym pokryciu chodnika, o który nikt nie zechciał zadbać. I czekasz. 

Później wchodzisz do środka, dziękując w duchu wszystkim swoim świętościom, że jest, już jest, uwalniając cię jednocześnie od smrodu papierosowego dymu, który – jakbyś się nie ustawił – leciał na ciebie od trującego się smolistym dymkiem faceta, który wyglądał na tyle groźnie, że nie odważyłeś się zwrócić mu uwagi na wielki, czerwony napis „zakaz palenia”. Podchodzisz do środka i wygrzebujesz skostniałymi z zimna palcami kilka monet z kieszeni, po czym karmisz zautomatyzowanego potwora, który pożera pieniądze i po długim zastanowieniu oddaje ci w zamian zabezpieczenie przez pretensjami starszego jegomościa z kanarkowym kawałkiem plastiku, na którym mrówki czarnym tuszem wydreptały kilka zdań podobno w polskim języku. I musisz mu uwierzyć na słowo, kiedy sugeruje, że chciałby zobaczyć, Twój jednorazowy dowód na to, że masz prawo stać w tym miejscu. Później rozglądasz się za miejscem siedzącym i dostrzegasz jedno, ale szybko się reflektujesz i nie idziesz w tamtą stronę. Ekscentrycznie wyglądająca blondynka w szarym płaszczu z dziwną fryzurą na głowie i ze starą książką w dłoniach, która zajmuje miejsce tuż obok, to nie towarzystwo dla ciebie. Radość w oczach i rozciągnięte w rozbawionym uśmiechu blade usta są wyrazem czytelniczego obłędu i jeszcze mógłbyś się tym zarazić, bo w końcu skąd wiadomo, czy to nie zakaźna choroba? Opierasz się więc o metalową barierkę, która ma chyba za zadanie bronić przed tobą ściany, ale w sumie nie jesteś pewien, bo to przecież nie muzeum, nikt nie będzie krzyczał, że upaćkałeś tłustymi palcami szybkę chroniącą eksponat. Wzruszasz ramionami i próbujesz się rozgrzać, bo wiesz, że już niedługo miła pani powie przez głośnik, że to tu, to czas znów zmierzyć się ze śnieżycą. 

Rzucasz spojrzenie spod rzęs na pozostałych gości. Dwie starsze kobieciny w zielonych, moherowych beretach i długich, purpurowych, zmechaconych płaszczach, które pamiętają jeszcze poprzednią epokę, pochyliły się ku sobie i cicho, ale nie aż tak, byś nie słyszał, pomstują na sposób ubierania się dzisiejszej młodzieży. Jakby dziury na kolanach w spodniach i asymetryczna bluzka były powodem wybuchu trzeciej wojny światowej. Za nimi rozsadowił się jakiś obdartus i teraz klnie pod nosem na jegomościa z kanarkowym plastikiem, a po drugiej stronie grupa młodych chłopaków głośno dokazuje i rechocze z czegoś, co tylko oni dostrzegają za oknem. Z drugiej strony jest ta ekscentryczna dziewczyna z książką w ręku, a po twojej prawej siedzi para, która chyba chce być inspiracją dla plotkujących starowinek, bowiem właśnie zaczęła się nawzajem połykać z głośnym ssącym odgłosem. Jakaś nastolatka bawi się telefonem, zasłuchawkowiona. Jest ładna, ale za młoda, żebyś zwracał…

Nagle czujesz, że lecisz, przewracasz się, ziemia cię woła, za chwilę rąbniesz o podłoże, ale na szczęście w ostatniej chwili łapiesz się słupka i ratujesz się przed upadkiem. Twoje oczy ciskają gromy w dyrygenta całego zamieszania i zastanawiasz się, kto go nim uczynił i czy on na pewno ma odpowiednie kwalifikacje, bowiem śmiesz szczerze w to wątpić. Na szczęście już niedługo musisz znosić jego niespodziewane ekscesy i wychodzisz na ziąb, który atakuje ci twarz w ponurym uścisku zimy. 

Ale, przecież wiesz, że mogło być gorzej. Latem samo wejście do autobusu grozi zaczadzeniem potem niemytych, zgrzanych ciał.
_______________________________

I tytuł: W autobusie. Przyznać się, kiedy domyśliliście się, że to podróż autobusem? :)

sobota, 14 stycznia 2017

Odsłona XXIII

Jestem rozpaczą. Jestem strachem. Jestem goryczą, która gromadzi się w gardle, kiedy łzy cisną się do oczu. Jestem bólem. Rozpadam się.

Chwieję się. Stoję w miejscu, obejmując się ramionami i wiem, że się chwieję. Łzy moczą mi już nie tylko kołnierzyk bluzki, ale i cały dekolt, i zaczynają docierać do drugiego guzika. Chciałabym, żeby spadł deszcz, bo chociaż nie można byłoby rozróżnić, czy płaczę, czy to tylko krople wody, spadającej z nieba, są wynikiem mojego żałosnego stanu.

Stoję pod drzewem. Obumarłym na zimowe dni, suchym, szarym i bez życia. Jakże bym chciała być drzewem. Ale ja nie chciałabym już więcej budzić się do życia.

Mam na sobie tylko cienką bluzkę i wiem, że to skończy się zapaleniem płuc. I dobrze. Może, jeśli wystarczająco długo je zbagatelizuję, w końcu się uduszę. Moje płuca próbują mnie zabić od dziecka, w końcu czas się z tym pogodzić i poddać się. A jeszcze jakby zaczęło padać, to już w ogóle duszności murowane. Ale pewne nie zacznie.

Muszę dziwnie wyglądać. Ale jest mi wszystko jedno. Po prostu wszystko jedno. A już myślałam, że obojętność odstawię na półkę z maskami. A tymczasem przylgnęła do mojej twarzy zaraz na rozpaczy i muszę ją tuszować śmiechem i kiepskimi żarcikami. Ale co z tego? Ludzie nie chcą widzieć ani rozpaczy, ani obojętności. A na radość nie zwracają uwagi. Ona nie budzi podejrzeń.

Wiem, że za rogiem jest teatr, ale co z tego. Ten marazm, ta cisza, ciemność pod zepsutą latarnią. Tym razem nie chcę widowni. Widownia o mało mnie nie zabiła.  Od środka.

Po co są ludzie? Po co są uczucia, po co potrzeba bliskości, DLACZEGO, DO CHOLERY, CZŁOWIEK TO STADNE ZWIERZĘ?!

Po co mi serce?

I czemu tak pędzisz do przodu świecie? 
I czemu nie widzisz tragedii człowieczej?
I czemu się śmiejesz z cudzego nieszczęścia?

I czemu...

Chcę ciszy. Pragnę Ciszy. Tej we mnie. Chcę usnąć i już nie musieć czuć. I niech nic mi się nie śni. Chcę przestać istnieć. 

środa, 4 stycznia 2017

Burza

A niebo jak wzburzo­ne morze
cho­wa zachodzące słońce w chmur­nym grobie
Z nieśmiałością ciem­nieje, by za chwilę
z szałem gniewu burz po­kazać siłę.

Piorun grzmo­ci w drzewo
Deszcz łez gniew­nych w twarz zacina
wichu­ra przeok­rutny ta­niec języków swój zaczy­na.

Łamie głowy, zgi­na dłonie
W myśli wpycha sny szalone
I tu - nag­le - cisza, gwiaz­dy tylko
szep­czą błys­ki, chmu­ry nikną.