piątek, 31 października 2014

Ma siły

{muzyka}

Jakbym nie chciała
Jakbym się nie starała
Cały czas we mnie jest to
od czego uciekać miałam

Czai się chytrze
Czeka na moment
Łapie w objęcia
Czeka aż spłonę

Roztrzaskuje kraty
szklane oczy zabiera
pesymistyczny wędrowiec
i demon cierpienia
                odpierać optymizm ma siły

I nie chcę sięprzyznać
że, choć uszczęśliwiona,
jestem niebezpiecznie
krawędzi zbliżona

wtorek, 28 października 2014

Zakręcona

dedykowane

Łapię się na myślach
które nie są dobre
zwłaszcza że to przecież
do­piero początek...

Ale gdy Cię widzę
gdy do­tykam twarzy
zieleń oczu chłonę
pełna jes­tem marzeń

Zwa­riowa­na i szalona
sam tak o mnie mówisz
mo­ja głowa zakręco­na
do rozsądku nie przemówisz

W ta­kich chwi­lach jestem
pełna optymizmu
a ra­miona Twoje
bro­nią mnie od
             me­go pesymizmu... 

niedziela, 26 października 2014

Ostateczna...

Przychodzę z otwartym sercem
Przychodzę pełna niepewności
Otwieram stare rany
by pokonać pęta nieufności

Przychodzę - ot tak - gwałtownie
mimo że jestem już jakiś czas obecna
Określ mnie: niepokorna
naiwna, głupia, ostateczna

Otwieram ramiona szeroko
Odsłaniam bezbronne serce
a ty - może i nieświadomie -
Przebijasz je co chwila sztyletem

Jak mam uwierzyć?
Jak mam być pewną?
Jak chcesz mnie przekonać
że my - to z dwójki nie tylko jedno?

piątek, 24 października 2014

Krótka refleksja o sobie

 [inspiracja]

Ciągle jes­tem zbyt da­leko
ciągle szu­kam wiat­ru
Ciągle kocham wier­nie
Znów...oszu­kuję ser­ce.

Biegiem prze­mie­rzam świat
Mi­jam małe chwi­le
Mi­jam stac­je i pe­rony
Nie umiem się zat­rzy­mać...

Od­poczy­nek jest ab­strak­cją
Przy­wiąza­nie nie ma by­tu
Tyl­ko pod wiatr pędzić trud­no
Łat­wiej biec z prądem, bez krzy­ku

Wszys­tko ciągnie w dół
Trzy­mać chce mnie w ra­mach
Nie poz­wa­la na swo­bodę
W zwycza­jowej nor­malności chce za­mykać

Ale - stop - nie dla mnie zwykłość
Nie dam so­bie tej swo­body
By do tłumu się wpa­sować...
Świr jest świ­rem - mam po­wody.

_______________
Pisane 16 października około godziny 10:15 rano.

czwartek, 23 października 2014

Marzenie liścia o nieśmiertelności



Liście powoli opadały z drzew już od jakiegoś czasu, ale tego dnia pierwszy raz w tym roku spadł rzęsisty, ulewny wręcz deszcz, typowy dla jesieni: szary, smutny deszcz. Liście – osłabione już chłodem i zmarniałe – nie miały siły się bronić i szybko poopadały. Na wielkim klonie przed oknem zostało ich tylko kilka, a smagający je, uszczypliwy, niespodziewanie złośliwy wiatr strząsał cierpliwie jeden po drugim, aż został tylko jeden… najsilniejszy. Żółty i już pomarszczony, tak mocno przywarł do gałęzi, tak mocno ją objął, tak bardzo przywarł do niej małymi korzonkami, tak wytrwale bronił się przed śmiercią, że wiatr w końcu machnął ręką, by po chwili ustać i hulać na innym gruncie – mniej zmotywowanym do życia, mniej pewnym sukcesu, by później wrócić… żeby chęć życia nie była taka duża – chociaż, kwestią sporną jest, jakie to było życie – pożółkłe, pomarszczone, głodne…
Wygrał. Przetrwał wiatr, przetrwał deszcz, przetrwał słońce, ciepło, chłód. Powinien być szczęśliwy – osiągnął swój cel. Ale przecież… przecież został sam – zupełnie sam z uśpionym drzewem. Nie miał z kim porozmawiać, nie miał do kogo się odwrócić, do kogo się uśmiechnąć, nikt nie odzywał się do niego. Ptaki co prawda czasem przelatywały obok niego, ale nie zatrzymały się, żeby choć przez chwilę z nim porozmawiać, wymienić kilka słów czy zdań, albo chociaż przez chwilę posiedzieć, żeby nie czuć się tak osamotnionym…
Obserwował jak z góry jak jego siostry, bracia, jak jego przyjaciele i znajomi, jak inne liście, z którymi śmiał się i bawił wiosną; z którymi dyskutował latem, z którymi snuł marzenia o nieśmiertelności; z którymi usychał powoli we wrześniu, przybierając ciepłe kolory. Wszyscy śmieli marzyć o wieczności niczym nieokreślonej, o ciągłości, o nieśmiertelności… o nieoderwaniu się od kory, o walce o poglądy, o przeżycie i zostanie zapamiętanym. Ale tylko on naprawdę, zupełnie serio był wystarczająco zdeterminowany. Tylko on tak naprawdę bał się zapomnienia tak bardzo, że już latem zaczął przygotowywać się do walki z okrutnym przeciwnikiem – wiatrem. I był pewien, że nie polegnie.
Ale czy zostanie samemu, zupełnie samemu mógł nazywać zwycięstwem?
Zobaczył rude loki chwilkę przed tym, jak złapała go w palce. Bez wysiłku oderwała go od  drzewa, od matki, odciągnęła go od kory, od oparcia i zwinęła go zwinnie, lekko, bez wysiłku w piękną, jesienną różę. Kolorową i majestatyczną – zupełnie jak jego wiosenny pierwowzór, następnie wsunęła go w potężny bukiet w wazonie i musiał tam stać – i stał, i stał, i stał.

środa, 22 października 2014

Znowu się gubię...

zgubiłam się pośród uczuć
zaprzedałam duszę wątpliwościom
niepewność należy gorącą kuć
Moja wystygła w mnogości spojrzeń
                                                          ostrych

złapałam się na rozdwojonych
myślach z których maski podpowiadać
miały lecz - bezsprzecznie -
sprzecznością w głowie mi namieszały
                                                       mocno

z jednej strony - ja optymistka
ja pewna ja gorąca
z drugiej - ja pełna obaw
ja zimna jak lody Alaski -
                                      pesymistka

dlaczego dlaczego nie umiem
po prostu żyć - w potrzasku siedzę
po co po cholerę
zadręczam się czymś w co nie
                                    mam prawa wierzyć

złapałam się na braku oddechu
złapałam się na jego ciszy
złamałam swoją pewność
zatraciłam się, zniknęłam pod powierzchnią
                                                   ostatnich serca uderzeń

wtorek, 21 października 2014

Hamlet



Zupełnie nie rozumiała, jakim cudem jeszcze żyje. Przecież powinna była zginąć, umrzeć w momencie uderzenia w głowę, po prostu zniknąć. Zostawić ich wszystkich, zostawić rodzinę - mamę, z którą nie zdążyła się pogodzić po kłótni o jakąś głupotę, młodszym bratem, któremu dopiero planowała kupić prezent na zbliżające się urodziny... No i musiałaby zostawić też jego - jedyną i naprawdę szczerą miłość w jej życiu, osobę, której była tak bardzo pewna, której tak strasznie ufała, że nie była w stanie wyobrazić sobie, jak do cholery ma go zostawić samego...
Uderzenie w głowę było potężne, a perspektywa śmierci pod kopytami rozszalałego z bólu zwierzęcia smutna. Kochała Jaskiera, karego ogiera, którego - już od lat nieżyjący dziadek - kupił jej na 8 urodziny, ale tego dnia postanowiła pomóc koleżance - a może już przyjaciółce? - okiełznać jej nowego konia.
Hamlet był piękny. Całkiem białe umaszczenie w harmonii komponowało się z blond grzywą, długą, jak na roczniaka. Ciemne ślepia wpatrywały się w oczy ludzi z pewnego rodzaju wyzwaniem, jednak wydawały się takie mądre, takie wrażliwe, gdy do niego podchodziła, gdy dotykała niespiesznie jego parskającego, czarnego nosa. Lubiła się nim zajmować, ba!, chętnie przychodziła do niego tak samo często, jak i do Jaskiera, jednak starszy koń nie traktował tego jak zdradę, co mogło się przecież zdarzyć, ale raczej jak swojego rodzaju wolontariat. Zupełnie jakby Jaskier był poważanym profesorem, a młody Hamlet zaledwie niesfornym uczniakiem. Przy niej jednak zachowywał się nienagannie, stał nieruchomo, gdy go dotykała, nastawiał ciężki łeb, gdy chciał, żeby go głaskała. Oporządzać dawał się tylko jej i jej chłopakowi. Przyjaciółka zazdrościła. Ale głosiła teorię, że to nie człowiek wybiera sobie konia, tylko te mądre zwierzę wie, kto jest dla niego najodpowiedniejszy. A Hamlet i tak nie chciał dać się osiodłać.
Tego dnia przyszedł przymrozek, a Jaskier po ostatniej eskapadzie w wyższe partie skalistego pagórka, na który uwielbiali się wspinać, by z polany na górze obserwować płynący w dole wartki strumień, nadal miał problem ze skaleczoną nogą. Przychodziła do niego codziennie i sprawdzała, jak jej zwierzęcy przyjaciel się ma i czy może jakoś jeszcze mu pomóc, ale Jaskier był już wiekowy. Rana nie chciała goić się na nim tak szybko, jak powinna i potrzebował zdecydowanie więcej czasu na regenerację niż młode ogiery.
Przyjaciółkę spotkała, gdy wchodziła ze stajni. Ta szła cała umazana piaskiem, który z pewnością był efektem kolejnego upadku z grzbietu Hamleta, więc zapytała, czy nie potrzebuje pomocy. Miała jeszcze dużo czasu, bo jej chłopak wyjechał na zjazd fanów jakiegoś zespołu, którego nawet nazwy nie była w stanie spamiętać, więc nie śpieszyła się z powrotem do domu.
Trawa chrzęszczała nieprzyjemnie, kiedy szły w stronę zagrody dla ogierów, nad padokiem dopiero budziło się życie. Na czerwono wstające słońce powoli wychylało się znad horyzontu i oślepiało każdego śmiałka, który odważył się spojrzeć na nie bez ostrzeżenia. Zalane czerwienią niebo układało się w niesamowite wzory z chmur, równie pięknie ubarwionych kolorowym światłem. Twarze dziewczyn lekko szczypał mróz, a na oknach stajni wymalował piękne wzory, malowidła, których nie powstydziłby się nawet największy artysta. Ptaki powoli budziły się ze snu, z oburzeniem zastanawiając się, czemu poczciwy starzec z wielką białą brodą przybył tak wcześnie tej jesieni. Buńczucznie wstrząsały skrzydłami i ostentacyjnie czyściły piórka, od czasu do czasu klapiąc gniewnie dzióbkami.
Podeszły do Hamleta, a ona szybko przeskoczyła ogrodzenie i przywitała się z parskającym z zadowoleniem koniem. Słyszała, jak właścicielka zwierzaka prycha ze złością. Nie chciała być powodem zazdrości kogokolwiek. Ale nie mogła nic na to poradzić. Hamlet po prostu wolał ją i koniec kwestii.
- Wszyscy wolą Ciebie - warknęła stojąca przy ogrodzeniu dziewczyna i rzuciła w stronę konia małym batem, jakiego większość jeźdźców nigdy nie używała.
Niczego nieświadome zwierzę nie uniknęło ciosu, dość przypadkowo ale precyzyjnie wycelowanego w łeb ogiera. Nie wiedziało, że oczy należy chronić.
- Co ty zrobiłaś... - zdążyła tylko powiedzieć odważniejsza jokejka i wtedy nastąpiło uderzenie.
Teraz leżała na trawie, a wokół niej pochylało się całe mnóstwo ludzi, z których niewielu kojarzyła. Co dziwne - nie było jej zimno od ziemi, na której leżała, a słońce wcale nie świeciło jak przed chwilą. Zastanawiała się tylko jakim cudem jednak oddycha, nie bolała jej głowa. W ogóle nie czuła bólu, mimo że na pewno straciła przytomność i jeszcze rąbnęła o ziemię.
Jakim cudem oszalały z bólu roczniak nie stratował jej, skoro upadła tak blisko niego?
- Nie leń się tak, dziecko. Masz przed sobą długą drogę.
Spojrzała na właściciela głosu, który przed chwilą wydawał jej się tylko jedną z wielu nieznanych twarzy.
- Dziadek?
- Wstawaj, kochanie. Do nieba jeszcze daleka droga.
_____________________
Niesprawdzane (!) efekty bezsenności. Kiedyś sprawdzę :P.

niedziela, 19 października 2014

Odsłona XV

Siedziałam na deskach sceny, które trochę się już okurzyły i, kiedy w końcu wróciłam tu po kilku miesiącach nieobecności, gdy w końcu udało mi się otworzyć te pieprzone drzwi, które natychmiast kazałam wymienić, tumany kurzu wzbiły się w powietrze. Teraz osiadały na mnie, brudząc i tak nie najczystsze, czarne spodnie. Dziwiłam się tylko, że nie kicham. Ale alergia ostatnio miała dziwne przyzwyczajenia. 

Nagle - łup! - drzwi na salę główną rąbnęły dość potężnie o ścianę, posypał się tynk, co chyba nie bardzo mnie zdenerwowało, bo siedziałam i machałam nogami, zastanawiając się, czy świat jest taki okrutny, czy to ja mam wyjątkowego pecha, jeśli o sferę uczuciową chodzi.

- Chodź, musisz mi pomóc! 

Moja młodsza siostra jakoś nigdy nie owijała w bawełenkę. Bo w sumie i po co? 

- Ale mi się nie chce - odpowiadam, naprawdę chcąc zostać samemu. Teatr był taki piękny i przerażający jednocześnie, gdy nikogo w nim nie było. Za każdym rogiem kryły się cienie, które mogły ukryć, ale też coś, co mogło przerażać, zatrważać, przypominać, że gdzieś tam na zewnątrz istnieją potwory - takie w ludzkiej skórze - a jeśli ich nie spotkamy, to ktoś się postara, żebyśmy odkryli te, które w nas drzemią, które - póki nie karmione - nie robią krzywdy, ale gdy pierwszy raz poczują swąd krwi, już nigdy nie dadzą człowiekowi spokoju.

- No proszę! Sama nie dam rady.

No to wstaję. Bo co zrobić?
I idę, dając się poprowadzić, chociaż zazwyczaj nie idę w ciemno. 

Wychodzimy za róg budynku, wiatr smaga mi odkryte ramiona, bo nie zdążyłam się ubrać, już mam zapytać o co chodzi, kiedy... widzę jego. Stoi tam, oparty o mur, w czarnych - jak zawsze - ciuchach i z czerwoną chustką przy spodniach.

Staję jak wryta. Po odwołaniu żużlowych zawodów, pewna byłam, że w najbliższym czasie go nie spotkam. Ale stoi tu. Mam ochotę odwrócić się i uciec. 

Siostra jest wyraźnie z siebie zadowolona, a mnie zżera strach. Pali mój żołądek, mocno podchodzi do gardła, zajmuje płuca, aż w końcu wraz z powietrzem biegnie do serca, które wyrywa się do tej czarnej postaci, a z drugiej chce się schować przed bólem, jaki jego widok powoduje. 

- Chcesz mi coś powiedzieć?

Wzruszam ramionami i mówię, że ciężko powiedzieć, a później... później samo jakoś wychodzi. I jest dobrze. Lepiej niż dobrze. Żeby tylko trwało...

Anioły Stróże

Inspiracja: https://www.youtube.com/watch?v=b7iiAMB-vv4

Anioły Stróże
bez­skrzydłe dusze
pełne miłości
do ludzi

Roztargnione
cza­sem zapomną
do Kogo
przynależą

cza­sem przyfruną
na Niebies­kich Łabędziach
in­nym razem
ich drogą będzie tęcza

Anioły Stróże
człowieczą postać
przy­bierać będą
pil­no­wać będą

sobota, 18 października 2014

One-shot - Samochody



Samochody
            Szum samochodu, sunącego lekko po asfalcie, nie był czymś, co mogłoby być w jakimkolwiek stopniu denerwujące, jednak jego wyraźnie drażnił. Był głośniejszy niż zazwyczaj, bo za oknem padało. Ciężkie, szare krople deszczu otłukiwały się o parapet, waliły niemiłosiernie o jedną z szyb, a druga- odchylona – pozwalała niektórym wpaść do wnętrza małego, słabo oświetlonego pokoju, rosząc mu skórę przedramienia. Chłód, jaki z nimi leciał, sprawiał, że małe, ciemne włoski stawały mu dęba, zupełnie tak jak wtedy, gdy go dotykała. Ale ten chłód nie był przyjemny, a mimo to nie zamykał okna. Dużo gorszy był chłód w miejscu najważniejszych narządów – płuc, wątroby, serduszka. Wolał więc nie zamykać okna, mimo że chłód, woda i szum samochodów naprawdę bardzo, bardzo go denerwowały.
Siedział na parapecie, oparty plecami o otwarte okno. Z ramy odpadała – kiedyś biała – farba, którą skubał czasem w roztargnieniu, aż pod paznokciem poczuł małe drzazgi, mocno przywracające go do rzeczywistości. Zawsze mówiła, że tak to jest – jak za szybko i nieostrożnie chcesz się dostać do czyjegoś wnętrza, to jedynym, co możesz osiągnąć, jest pokaleczenie siebie i tej osoby, do której chcesz dotrzeć. Ale teraz nie ruszał farby. Siedział z założonymi rękoma, zaciskał pięści – na tyle mocno, że knykcie miał bledsze, a paznokcie lekko wbijały mu się we wnętrze dłoni. Jednak tylko na tyle, żeby nie przeszkadzało mu to w pogrążaniu się w… refleksjach – nazwijmy tak te myśli, które krążyły mu po głowie i obtłukiwały mu się po czaszce, wbijając się boleśnie w jego osobę. Czasem tylko, jak zbyt mocno odpływał w enigmatyczne, bolesne problemy, wbijał paznokcie mocniej i skupiał myśli na bólu, który – znikając – zmuszał go do myślenia o tym, nad czym ostatnio musiał w końcu pomyśleć, poradzić sobie z tym, popłynąć w końcu na fali poczucia winy i pustki.
Ale teraz ból nie pomagał mu się skupić, bo tak strasznie, strasznie denerwowały go te przeklęte samochody!
            Aż parsknął gniewnie. Ale nie wstał i nie zamknął okna, bo ona zawsze mówiła, że powinno być cały czas otwarte dla zagubionych dusz, dla wróżek i Piotrusia Pana. Zazwyczaj to właśnie tutaj siedzieli, gdy przychodziła – dotykał wtedy jej włosów, miał ją blisko, a ona siedziała z gitarą i śpiewała. Zazwyczaj wtedy czuł się najszczęśliwszy, najlepiej mu się tu zawsze myślało, najłatwiej zapominał o tym, że nie rozumie jej czasem. Tu, gdzie pół metra miał do grubej gałęzi starej gruszy, na którą zawsze latem wchodzili i słuchali śpiewu ptaków, cykania świerszczy i szumu wiatru, szepczącego cichutko historie o ludziach, o zwierzętach, o elfach i wróżkach, o duchach i morskich potworach, o zagubionych chłopcach i Nibylandii, o wszystkim, o snach, o rzeczach, które nawet jej się nie śniły, dla znudzonej driady, która tak długo zamknięta w starej korze drzewa, stawała się powoli jego prywatną duszą.
Czarna bluza opinała mu pierś dość ciasno, chociaż nie był jakoś specjalnie umięśniony. Nie, to nie znaczy, że był chuderlakiem w okularach o wyglądzie kujonka, skąd. Podwinięte rękawy miały się na czym utrzymać, ale nigdy nie dbał o to w jakiś szczególnie maniakalny sposób. Siłownia nie była jego udziałem. Po prostu trochę zmężniał, gdy skończył liceum. Taka natura.
Spod niej wystawał srebrny łańcuszek, a raczej jego niewielki fragment, na którym – zazwyczaj niewidoczny dla oczu innych – zwisał lekko ciężki krzyżyk, który dostał w prezencie jeszcze długo przed swoim bierzmowaniem. Był dla niego ważny. Ale kto mu go dał, ani co przy tym powiedział – już nie był w stanie sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że nie może go zdjąć. Zdjął go raz. I to się skończyło…
Strząsnął gniewnie z ręki osadzone gęsto na krótkich włoskach przedramienia krople i chwycił w dłonie pierwszą rzecz, która wpadła mu w ręce. Już miał t od siebie odrzucić, roztrzaskać, rozwalić, wyzwolić się od palącego gniewu, wyrzucić to przez okno i patrzeć jak spada i rozbija się o ziemię, by zapomnieć… Ale gitarę? JEJ GITARĘ?!
Przecież nie mógł… Przecież należała do niej. Była jedną z niewielu pamiątek, które  mu po niej zostały. Jak mógł aż tak bardzo dać się wyprowadzić z równowagi, żeby gotowym być pozbyć się w tak okrutny sposób jednego z ostatnich śladów jej istnienia? Przedmiotu, który kochała?
Nie wiedział.
Wstał i zamknął okno. Narzucił na siebie skórzaną kurtkę, wziął w ręce mały bukiecik niebieskich kwiatów, których nie znał nazwy, a które jakiś czas temu przygotowała jego mama i wyszedł. Nie miał daleko. Zresztą, od chwili jej śmierci nie wsiadł już do samochodu. Wtedy też padało. A samochody szumiały niemiłosiernie.

środa, 15 października 2014

Odsłona XIV

Ciężkie klucze z brzdękiem upadły na podłogę, gdy próbowałam otworzyć zamek od drzwi teatru. Zamknęłam je jakiś czas temu i nie przychodziłam, bo działo się zbyt wiele, a zarazem zbyt mało, żeby odgrywać swoją rolę. Zresztą, moja depresja też rzadziej się odzywała, a panna Ś. nie zaglądała mi tak często w oczy.

Jestem wariatem.

Nie schyliłam się po klucze, tylko oparłam się o wrota i, dysząc ciężko w asyście przyjaciółki - Astmy - zjechałam po nich, siadając na mokrym asfalcie. Polska, "złota" jesień właśnie miała definitywny koniec i całe szczęście. Słońce, ciepło i czerwień były dla mnie tak bardzo nie na miejscu.

Pierwsze łzy popłynęły, gdy klucze wpiły mi się boleśnie w udo. Kolejne, gdy stwierdziłam, że to przeszkadza tylko mojemu udu. A cała reszta znów czerpie przyjemność z bólu.

Kolejne, jak zobaczyłam go na końcu ulicy.

A jeszcze następne, gdy podszedł i przyklęknął przede mną.

- Pomogę ci.

Przecież nie możesz mi pomóc. Jesteś tylko powodem tej bezsilności, tych łez, tego strachu przed nieznanym. Jesteś tylko powodem pragnienia zatopienia się w bólu, zatracenia się w cierpieniu, marzenia o śmierci. Jesteś tylko powodem pustki w miejscu serduszka, które broniło się dzielnie przez ponad 20 lat, by przy Tobie paść i już nie powstać.
Jesteś tylko każdym moim snem, senną marą w tęczowo rysowanej rzeczywistości, jesteś tylko odpowiedzią na pytanie, jesteś powietrzem, a astmatyczne płuca tak bardzo potrzebują powietrza.
Jesteś tylko niezadanym pytaniem, które nie ma pozytywnej odpowiedzi, tylko ciszą wśród muzyki, bez której nie byłoby piękna. Jesteś pauzą w moim oddechu i chwilowo też jesteś oddechem.
Jesteś ostatnią osobą, którą powinnam się zainteresować.
Jesteś ważny. A ja bezwartościowa.

W blasku pobliskiej latarni Twoje oczy nabrały dziwnej, trupiej barwy - zupełnie, jakby zieleń uciekała z nich razem z latem. Ale uśmiechały się do mnie, zapewne ostatni już raz.

Graj, Kinga, przy nim musisz grać.

Przy nim muszę grać. Przy nim muszę grać! PRZY NIM MUSZĘ GRAĆ!

Słowa same z ust spływają
W końcu szczere - nie kłamają.

 Ból rozdziera mi serduszko, wyrywam je sobie z piersi, żeby tak okropnie nie bolało. Patrzę na nie  - jeszcze bije - wbijam nóż, by nie cierpiało.

Ciskam w kąt.

A dziura zionie.

Moknę mocno, Ty się wahasz, jesteś do mnie taki podobny, a zarazem tak okropnie różny. Też się boisz. Też Cię boli.

- Po prostu pomóż mi otworzyć te cholerne drzwi.

_________________________
Zakochana. W życiu bym nie pomyślała, że to o sobie powiem. Dziwnie to nawet brzmi. I nie ma legendarnych motyli w brzuchu... chyba jednak zżarł je kwas żołądkowy, u mnie wszystko jest możliwe. Albo to były nietoperze! I teraz wgryzają się w pozostałości mojego serca.
Ciekawe, że  "zakochana" rymuje się z "rana".
Proza z założeniem poetycka, zdaje się przestała być moją mocną stroną.

piątek, 10 października 2014

Z okna widziane

Mi­gocą jak gwiazdy
I też w środ­ku nocy
Łako­me na świadków
Głuche, za grosz
po­kory nie mają...

Świecą się zawsze,
Mi­mo, że śpi ktoś
że ma­ry swe senne
przedkłada nad to,
co tak chętnie dają....

I właśnie tej nocy
gdy płaczę bez łez,
gdy zmęczył mnie świat
Księżyc zły też
wspierał je pełnią...

A ra­no one wcale
tak łat­wo nie zbledną...