piątek, 21 października 2016

Poczułam coś

Poczułam coś
chyba
bo nic "na pewno"
Rozkładam ręce niczym skrzydła...

Poczułam coś
ale wiem
że ty nie
Spa­dałam mi­mo piór przy dłoniach

Poczułam coś
i co z tego
płonę
od os­karżyciel­skiego spojrzenia

Poczułam strach
i pod­dałam mu się
a te­raz
z per­spek­ty­wy kibica
Two­je oblicze
chłonę...
niena­syco­ne.

sobota, 15 października 2016

Z innej mańki, czyli studentka na szlaku czytelniczym...



Jak już się pewnie większość zdążyła zorientować po kilku wpisach prożużlowych i proszczypiornikowych (załóżmy, że takie słowa w ogóle istnieją) o zespołach z północnej części województwa lubuskiego (tak, nie lubelskiego) – mieszkam w Gorzowie Wielkopolskim. Niby miasto wojewódzkie, cholernie rozkopane na dzisiaj, ale ma jakiś swój urok, swój „Sos”, jeśli wiecie, co mam na myśli, który zabrania mi stąd wyjechać, a zatem żyję sobie, na garnuszku mamusi, studiuję, dorabiam trochę pracując jako dziennikarz i ot – czasem coś piszę. Znacie mnie – z postów na blogu – ale to chyba najszczersze rzeczy, które kiedykolwiek wyszły spod moich palców. No cóż. Ten post będzie zupełnie inny, bo trochę refleksji krzyczy mi w głowie od połowy września. A co się stało w połowie września?

Otóż udałam się na ustaloną w czerwcu praktykę studencką w bibliotece szkolnej (studiuję filologię polską z bibliotekoznawstwem i informacją naukową) w wymiarze sześćdziesięciu godzin. Pierwsze spotkanie z bibliotekarką (a niegdyś moją licealną nauczycielką… uwaga, uwaga, biologii) przebiegło typowo, czyli pod tytułem „ALE CO JA TU Z TOBĄ ZROBIĘ?!!!”, czyli jak oczekiwałam. Na szczęście jej podejście nie było w żaden sposób istotne, bo to dyrektor przyjął mnie na praktyki, więc tak czy siak musiała się mną w pewien sposób zająć. I o zgrozo, całe szczęście, że właśnie tam wylądowałam. Chaos, bajzel, nieporządek, jednym słowem – masakra jeśli, chodzi o procesy biblioteczne, podręczniki, nawet znajomość alfabetu… szło oszaleć. 

Ale ja nie o tym. Istotniejsze dla mnie była obecność (a raczej jej brak) dzieci w bibliotece szkolnej. I poziom wyposażenia… równie tragiczny. Na przerwach między lekcjami do biblioteki pukało średnio 2-3 uczniów, których w sumie nie interesowały zbiory biblioteczne, ale pomaganie „Pani Uli” i robienie jeszcze większego chaosu i bajzlu w kartach, papierach, książkach… Mentalnie włosy rwałam z głowy. Zewnętrznie oczywiście uśmiechałam się i przytakiwałam, próbując jakoś ratować bibliotekę pogrążającą się w czarnej dziurze braku informacji i przygotowania pani bibliotekarki. I co tu jest strasznego? Otóż, problem czytania dzieciaków w naszym regionie. Jeśli w ogóle sięgają po książkę, to z przymusu (lektury szkolne, przestarzałe, których ponad połowa i tak w całości nie przeczyta) lub (po)twory, które w moim pojęciu powieści nie powinny nigdy zostać dopuszczone do druku – rzędu fanfiction Maincrafta i innych… przepraszam za wyrażenie – badziewi. 

Jeśli spojrzeć zaś na poziom czytelnictwa w Polsce (63% osób nie miało w ręku książki przez cały poprzedni rok! O ZGROZO, dokąd ten świat zmierza?! A żeby było zabawniej, te 63% osób nie miało przed oczyma również żadnego dłuższego tekstu medialnego, w rozumieniu powyżej 3 stron znormalizowanego maszynopisu…), zatrważające jest to, że już dzieci w szkole podstawowej nie sięgają same z siebie po książki, a mało tego – nauczyciele-bibliotekarze i nauczyciele-poloniści nie są w stanie zachęcić uczniów do samoczynnego sięgania po co lepsze pozycje. Oczywiście, jak wszędzie mamy wyjątki, w tym przypadku małego Kamila, który przeczytał już niemal całą półkę z fantastyką (11-letni dzieciak czytający Tolkiena – ja jestem pełna podziwu), ale to jeden. A co z pozostałymi 320 uczniami? 

Kolejną przerażającą statystyką w lubuskiem jest problem z ilością dysfunkcji, orzekanych przez poradnię pedagogiczno-psychologiczną. W porównaniu do reszty kraju to około 14% więcej takich orzeczeń, w czym głównie dysortografii i dysleksji, które – moim skromnym zdaniem – mocno zależą od poziomu czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży.

Ale jak – GRZECZNIE PYTAM – jak te dzieci mają czytać, jak 80% zbiorów bibliotecznych w szkolnej bibliotece, to pozycje wydane przed 1950 rokiem (optymistka ze mnie, wiem, 90% lektur z podstawy programowej to pozycje wydane przed 1900 rokiem, Chrystusie dopomóż!)? Rozpadające się propozycje. Z brakującymi kartkami. Jak dzieci z pokolenia smartfonów, laptopów i tabletów mają się zainteresować książką z wyblakłym pismem, żółtymi stronami i rozlatującą się okładką? W dobie atakowania ze wszystkich stron jaskrawymi kolorami, doskonałą grafiką i nowymi technologiami, z całym szacunkiem do Chłopców z Placu Broni, tylko historyk książki jest się w stanie zainteresować takimi książkami. I też nie, bo są przecież drzeworyty, miedzioryty i inne atrakcyjniejsze do badania książki rodem ze średniowiecza i innych wczesnych epok. I tak. Ja wiem. Jeśli sądzisz, że w dobie komputera sztuka czytania zanika zwłaszcza wśród dzieci, to niezawodny znak, że jesteś mugolem! Ale jak nic nie zrobimy, żeby młodzi ludzie więcej czytali, to niestety, ale grozi nam wtórny analfabetyzm. 

A tu kolejne gromy na nauczycieli, zwłaszcza polonistów. W dotychczas obowiązującej (i podobno niedługo nieaktualnej, o ile ktoś podejmie się jej pisania) podstawie programowej nie ma ŻADNEJ, powtarzam: ŻADNEJ obowiązkowej lektury dla szkoły podstawowej, a wybór lektury szkolnej na tym etapie edukacyjnym ma za główny cel „Szerzenie czytelnictwa i dobrych zwyczajów czytelniczych wśród dzieci i młodzieży”. No, a przepraszam, jak ma mnie zachęcić do czytania opowieść o Nemeczku, który umarł na zapalenie płuc ponad 100 lat temu? Albo opowieść o jakimś kundlu, który jeździł starymi pociągami (przy całej mojej sympatii dla tej książki? A może gra w wyzwania jakiejś rudej sieroty, która miała taką wyobraźnię, że dzisiaj pewnie by ją leczyli psychiatrycznie (i tu też: moja miłość do Ani z Zielonego Wzgórza naprawdę jest niezmierzona)? Nie tędy droga. Dzieciaki dzisiaj są zainteresowane technologią, która rozwija się w naprawdę zastraszającym tempie. Wspomniane już smartfony, laptopy, tablety, dzisiejsze zabawy i ich współczesne problemy – emigracja rodziców, niepełne rodziny, przemoc… to o tym dzieci chcą czytać. A znam przynajmniej kilka pozycji, które naprawdę odpowiadają tym wymaganiom (dla zainteresowanych polecam Szczygielskiego z jego „Za niebieskimi drzwiami” i „Czarnym młynem”, albo Beręsewicz z jego historią o Małgośce). Tylko trzeba się ruszyć i poszukać. A tu jest problem. Wymóc na dyrektorze (a to dopiero wyzwanie) sfinansowanie zakupu do biblioteki (marne, albo i zerowe środki przekazywane co roku to zdecydowanie za mało względem zapotrzebowania), to jedno, a dostęp nakładów, to drugie. I oba są połączone – po prostu ich brakuje. Ale, jak to mówią, dla chcącego nic trudnego. 

Uwierzcie mi, że gdyby nie to, ze w odpowiednim momencie trafiłam na opowieści z Narnii, Harry’ego Pottera, czy choćby Akademii Wampirów (R. Mead, zakładam, że pozostałe pozycje są na tyle powszechnie znane, że podawanie autorów jest zabiegiem zbędnym), to ja też bym nie czytała. Jakoś nie zachęciło mnie pizgnięcie w twarz Ferdydurke, Trans-atlantykiem, czy Szewcami. Serio.

Zastanówmy się, gdzie to zmierza. Bo za kilka lat to naprawdę może być tragedia, mimo bogatego, ale coraz bardziej upadającego rynku wydawniczego.

niedziela, 2 października 2016

Odsłona XXI

Misja specjalna. Dziś grałam w autokarze. Mała to i strasznie niewygodna scena. O tyle trudna, o ile do wszystkich musisz się uśmiechać, a układy taneczne idą w zapomnienie, więc nie ma czym odwrócić uwagi od niedopasowanej maski na twarzy...

Niby o to walczyłam. Niby o to zabiegałam. Ale kiedy przyszło co do czego, kiedy mecz się skończył, gdy już wiedziałam, że zdarłam sobie znów trochę gardła, błagając by moi chłopcy dali z siebie jeszcze więcej, żeby wygrali ten pojedynek... niby remis. Niby szczęście. A cały czas tam gdzieś na samym końcu mnie, gdzie pajęczyny oplotły zakamarki umysłu, tworząc napis "Nie wchodzić, grozi zawaleniem" - właśnie tam jest ten cholerny smutek.

Snuję się sama w swojej głowie i próbuję odepchnąć od siebie jaskrawozieloną mgłę, rodem z powieści Lewisa, która pożera mi całą radość życia, a tym samym próbuję reagować na durne żarty Komara.
- Ej, Tofi, a wiesz, że ona jest teraz CZŁONKIEM? - pyta po raz setny odwołując się do swojej chorej, zboczonej wyobraźni, za którą w sumie nawet trochę go lubię.
- Komar, mógłbyś się już w końcu zamknąć, wszyscy Ci za to podziękują - odkrzykuję z lekką irytacją w głosie. No, bo ile można?

Wsiadam w samochód - chwała Bogu - jednak sama i znikam szybko spod hali, pędzę do domu, zanim ktoś zdąży mnie dogonić...

A i tak dogania. Żeby było śmieszniej ta osoba, o której staram się nie myśleć, nie zaczepiać, nie odzywać się, odpuścić. Towar zdjęty z półki jest towarem zakazanym...

Mryga do mnie światłami, jak mijamy się na rondzie i pędzi do domu. Błogosławię, w tym rejonie nietrudno o policję, a na liczniku nie mniej jak 90km/h...

Docieram do domu i jest mi coraz gorzej. Wiem, że wszyscy już śpią, więc zrzucam maskę zadowolenia i skupienia. Czy coś jeszcze się pod nią kryje? Jest tam jakaś twarz? Cokolwiek? Czy tylko ta zielona mgła, półprzezroczyście przesłaniająca mi życie?

- Nie martw się, ludzie z depresją tak mają - mówię sama do siebie i układam się spać. Czasem marzę o scenariuszu rodem z Intruza, by ktoś zabrał mi świadomość i lepiej przeżył moje życie.