piątek, 9 czerwca 2017

Odsłona XXIV

[muzyka]

Ludzie to tchórze. Sama też jestem tchórzem. Okropnym. Naprawdę. Chowam się za maskami i nie chcę by ktoś zobaczył moją prawdziwą twarz. Odgrywam teatr. Zawsze i przed każdym. A kiedy pojawi się ktoś, komu zechcę zaufać, sama już nie wiem, która odłożona na wieszak maska, jest moją prawdziwą twarzą. A gdy przez przypadek na nią wpadnę, osoba, która na chwilę pojawiła się w moim życiu i skradła mi serce swoją szczerością i wytrzymywaniem mojego trudnego charakteru, albo dawno zniknęła, albo właśnie znika.

Po raz kolejny ze łzami w oczach przemierzam dobrze znaną i znienawidzoną przeze mnie drogę, którą ostatnio często uczęszczam, choć nie niesie to z sobą żadnego artystycznego efektu. Ledwo dostrzegam mijane drzewa, które dla moich oczu są teraz tylko rozmazaną plamą zieleni i brązu. Ledwo dostrzegam śpiewające w krzakach ptaki, nawołujące swoich partnerów, by wrócili albo odnaleźli ich niczym para kochanków przed zmierzchem, który przyniesie tylko ciszę, chłód i ból rozdartych serduszek. Są dla mnie niezrozumiałą kakofonią, krzykiem, hałasem... I nie chcę słyszeć ich czerwonych treli.

Z uwagą omijam dziury w ulicy i na chodnikach. Boję się skręcenia kostki albo jeszcze gorszej kontuzji. Wtedy pracodawca może nie być zadowolony, a przecież pracuję od niedawna. Gdzieś w pamięci odzywa się zapach świeżo mielonej kawy.

Czasem zastanawiam się, czy nie prościej byłoby powiedzieć wszystko wprost. Nie tańczyć, nie śpiewać, nie udawać. Ale wprost, od serca, najprościej jak umiem. Tylko że ja już chyba nie umiem mówić prosto.

Podciągam się na niski murek, który przeszkadza mi tylko w dotarciu do teatru. Zbudował go smutek i żal, który wywołałam u siebie tym, że nawet już nie potrafię zatańczyć konkretnego układu. Od 38 dni wegetuję. Robię tylko to, czego ode mnie oczekują. I nic więcej. Nic poza tym.

To był piątek. Wtedy po raz ostatni trzymałam w ramionach chłopca o płowych łanach włosów i niebieskich oczach, w których potęga morza i bezchmurnego nieba połączyła się 24 lata temu. 3 dni przed dniem dziecka, przed jego urodzinami. Biegnę. Opieram się na jakimś kamieniu i wyskakuję w górę, po czym twardo ląduję na ugiętych nogach. Dyszę. Brakuje mi powietrza, bo coś ściska mnie w piersi. Dławię łzy. To był piątek. I w piątek kawałek mojego serca oderwał się i odleciał za nim, gdy powiedziałam: "Wiesz, że będę za Tobą tęsknić".

Teraz czasem się odzywa. Na moją wyraźną prośbę. Ale nie jestem pewna, czy to dobrze. Niewielkie chwile euforii jego wiadomością, okupione są godzinami, w których w głowie mam tylko jego imię.

Mocno popycham drewniane drzwi, których rzeźbienia ostatnio jakby zmalały. Jakby przestano o nie dbać. Cały teatr oddaje to, co dzieje się w moim środku. A i tak nikt nie widzi. Winogrona oklapły, tak jak moje włosy. Okna straciły połysk jak moje oczy. Wszystko wyblakło, jak moje wnętrze. I czasem tynk się sypie, nawet gwałtownie, gdy brakuje mi sił, by się uśmiechać.

Wbiegam do garderoby. Jestem zła. Wściekła, chociaż cały czas powtarzam sobie "Zamknij się. Zamknij się! ZAMKNIJ SIĘ!". To jednak jest we mnie. Potwór rozdzierający mi klatkę piersiową i krzyczący Niesprawiedliwość!, podczas gdy ja nie mogę nic z tym zrobić. To bestia, niebieska i włochata, rozdziera mi wewnętrzne organy wielkimi zębiskami, wbija kły i szpony w moje serce.

Przecież ja nie chcę się kłócić. Robię wszystko, żeby nikt nie mógł się przyczepić. Naprawdę. Spełniam wszystkie oczekiwania i wymagania. Odpuściłam sobie dążenie do własnego szczęścia. Naprawdę. I już nie wiem, czy płakać, czy całkiem zamknąć się na uczucia. Pewnie przy drugiej opcji byłoby łatwiej. Nie mogę zdecydować się na maskę.

Po raz kolejny siadam z nogami przewieszonymi przez scenę i wbijam zęby we własną rękę. Tak jest najłatwiej. Fizyczność zabija ryczącą bestię. Ból ją obłaskawia. Przestałam się już przed nim bronić. Teatr jest zamknięty. Publiczności nie ma. Jest cicho i pusto. Nawet pająki się pochowały, a mysz spod lewej kolumny cichnie i przestaje chrobotać.

Coraz częściej myślę, że chyba jednak miałam rację, gdy wbijałam sobie ostrze w nadgarstki i żałować, że chwyciłam nie to narzędzie, co trzeba. Przecież jestem niepotrzebna...

- Znowu tu przylazłaś użalać się nad sobą? Ja sobie tego nie życzę! - krzyczy ktoś nad moją głową.

Wiem. Życzysz sobie mieć tylko osobę do pochwalenia się przed znajomymi i wypełniania poleceń.

- Przecież nie jestem ci potrzebna, to po co tu przychodzisz? - mówi bestia, zanim zdążę ją okiełznać. Szybko wstaję i wychodzę, chociaż wiem, że pójdzie za mną i dalej będzie prowadzić swoją tyrradę. Znam ją w końcu 23 lata.

Chcę krzyczeć, podczas gdy tylko siedzę i stukam palcami w klawiaturę.


niedziela, 4 czerwca 2017

Drżenie



Do czytania - https://www.youtube.com/watch?v=RCMXO9sBIcU

Drżenie. Opuszki palców suną po skórze, pobudzając do tańca łany włosków ramiennych. Cisza. Ale jakby z wilgocią, płynie i daje się słyszeć rozdygotanym westchnieniem. Bliskość. Szorstkość dotyku, podrażniona ambicja pragnienia kuli się pod powierzchnią i drapieżnie atakuje pieszczotą paznokci. Chciwość. Łapczywe pragnienie rozkosznego rozdrażnienia, rozkosznego uniesienia się ciała i wygięcia go w łuk. 

W pokoju panuje półmrok. Gdzieś tylko latarnia za oknem rzuca trochę blasku, ale to przecież jedna latarnia, a okien jest wiele. Tuż przy jednym światło pochłania zachłanny szmaragd liści tak, że prawie nic już nie zostaje dla ciemności pokoju. Na podłodze coś leży, ale jest ciemno, nie można tego rozpoznać. To chyba ubranie, zrzucone w pośpiechu, pogniecione, pomięte. Niepotrzebne, więc odrzucone w kąt, gdzie nie będzie przeszkadzać, gdzie nikt się nie potknie. Obok coś mniejszego o kształcie przypominającym kwadrat, ale z jedną krawędzią nieregularną, jak gdyby drapieżny kot chwycił to w zęby i próbował rozszarpać. Tuż obok na łóżku to drżenie, ta cisza, ta bliskość, ta chciwość – wszystko uosobione, piękne i brzydkie, romantyczne i zwierzęce. 

Chłód wieczoru atakujący nieokrytą skórę, która i bez niego świetnie sobie radzi z imitowaniem gęsi. Szept, które słyszy tylko to – złączone z dwóch, ale jedno – czy to człowiek? Czy zwierzę? A może zmaterializowane dusze, ocierające się o siebie nawzajem? 

Szept. Dłoń obejmująca pierś. Usta nabrzmiałe i łaknące więcej. Więcej otarć, więcej przygryzania, więcej tańca języków na spierzchniętych wargach. I to wszystko jakieś takie… Wilgotne

Ona z głową na poduszce, przymyka oczy, więżąc w klatce z rzęs i emocji leśne, rdzawozielone oczy, które wpatrzone w niego, o mało nie dały się pożreć czerni źrenicy. On z ustami nad jej ustami, oczami otwartymi szeroko, bacznie obserwującymi reakcję. Jaśniejącymi widokiem wieczornego nieba. Ostrożność. Dotyk. Szorstkość spracowania i delikatność miłości. 

Dotyk. 

Powoli zamieniający się w siłę, w ruch, szybkość. Cisza przerywana jest ostrożnością, ale i pragnieniem, miłością dwóch ciał połączonych w jednym celu, w jednej chwili. Dwóch dusz, sięgających ku sobie wbrew niczego nieświadomych właścicieli. Och. 

Szybkość. Przyspieszenie i jęki, i krzyki, i ciche sapnięcia prosto do ucha. Kocham. Kocham. Aż nagle drapieżność odbita na plecach krwawym wzorem i krzyk organizmu, wystawionego na dawkę endorfin. 

Cisza. Opadłszy na ciało jak koc, delikatnością zapachu prowadzi ich razem w ramiona błogiego szczęścia. 

A rano… zbudzona szelestem obejrzy dwoje. Już osobno, chociaż przytulonych, wciąż z szeptem na ustach i z zapachem miłości w słowach.