[
muzyka]
Siedzę w teatrze samotnie, bawiąc się telefonem, szczęśliwa po udanym występie i po wygranej ukochanej drużyny. Przedstawienie było skończone, więc rozluźniona, macham nogami na skraju sceny, uśmiecham się do siebie, jeszcze wciąż umalowana i w kostiumie. W tle leci uspokajająca mnie ostatnio muzyka. "Atlas"koi zszargane nerwy.
- Carry your world, I'll carry your world, ooooo - nucę pod nosem, przeglądając zdjęcia.
Tu królik, wsadzony do koszyka na zeszłe święta, a tam zdjęcie z moją książką, a jeszcze tutaj moja drużyna! Piękna pogoda na zewnątrz tylko poprawia mi humor - niezły, biorąc pod uwagę ostatnie zdarzenia.
- ... some dragon to slay... some search for gold...
I niespodziewanie słyszę dziwny hałas, muzyka zamiera, jak na zawołanie, a ja - poderwawszy głowę - widzę w drzwiach mężczyznę. Mruga do mnie i szeroko się uśmiecha.
Odwzajemniam uśmiech, ale wtedy on znika i dociera do mnie, że to z pewnością projekcja "księgotwarzy". Znam go, choć on nigdy mnie wcześniej nie widział - ot, chyba że przelotnie, na stadionie - jedynym miejscu, w którym odkładam maski na półkę i przywdziewam swoją twarz.
Ogarnia mnie niesamowite uczucie dziwnej euforii. Bo tylko jedna osoba wiedziała, że ten mężczyzna jest bliski mojemu pokopanemu serduchu od pół roku. Mięsień ochoczo przyklaskuje moim myślom i chyba tańczy kankana, bo czuję że zaróżowiają mi się - zwykle blade - policzki, a krew jakby weselej przepływa w żyłach. I pierwszy raz - czując ją w bliznach - nie boli. Czuję jak chwilowo pokonuje nieustępliwą, zziębniętą obojętność mojego ciała.
Może to wcale nie zbieg okoliczności...
Na pewno wpadłaś mu w oko!
Przecież jesteś ładna!
Podobne głosy krzyczą mi nad głową, ale nie zwracam na nie uwagi, bo treść jest taka... idiotycznie optymistyczna. Powraca we mnie chorobliwa niepewność, niska samoocena obija się o wnętrze mojej głowy... boleśnie.
Wstaję gwałtownie, trochę zła, że przez chwilę byłam w stanie łudzić się, iż jego uśmiech nie został do mnie wysłany przez pomyłkę.
Otrzepuję się z kurzu, który wciąż leży na scenie, i maszeruję przez jej środek, zostawiając tam ślady stóp, a następnie po prostu wychodzę z teatru, oddając klucz woźnemu. Ten odprowadza mnie bezzębnym uśmiechem...
Wybiegam na rześkie powietrze, trochę rozdarta między żwawym powrotem do zacisza swojego Zamku na Piaskowej Skale, a spacerem, jednak... gdy przychodzi mi do głowy, że znów będę samotnie snuła się po korytarzach mojej okropnie realistycznej wyobraźni, piszę do starego przyjaciela.
Po chwili pojawia się obok, znów wymizerniały, z podkrążonymi oczyma. Nie zapytam. Przy sobie nigdy nie nosiliśmy masek. Gdy będzie chciał, sam mi wyjaśni.
- Podryw XXI wieku - zaśmiewa się za to, gdy przedstawiam mu sytuację i później dołącza do chóru z teatru, który trochę ciszej zachowuje się wśród świeżego powietrza.
- Eh - wzdycham i już mam skierować się do Zamku przy ulicy Wyobraźni 4, ale nagle ktoś mnie zaczepia. odpowiadam automatycznie i dopiero po sekundzie zwłoki dociera do mnie, że to ten sam blondwłosy mężczyzna, co w teatrze.
Księgotwarz szybko donosi, że czeka mnie telefoniczna konwersacja tekstowa za jego pośrednictwem, a po chwili już witam się z wymarzonym w myślach mężczyźnie.
Jest cholernie bezpośredni i nie kryje swoich intencji. Martwi go tylko, gdy dociera do niego, ze między nami jest dziesięcioletnia różnica doświadczeń. Ale mnie to w sumie zbytnio nie przeszkadza.
I... spotkamy się.
W piątek.
W miejscu, gdzie nigdy nie noszę masek.
EJ!
Czy ja zwariowałam?!
Mam iście prywatne spotkanie z kapitanem mojej ukochanej drużyny!
To chyba zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
Ale... może warto? - przynajmniej do piątku - upijać się tym - miejmy nadzieję, że nie chwilowym - szczęściem?
Poczułam się jak po prawdziwym, procentowym napoju, jakim najwyraźniej jest ten złoty eliksir... a później ukryłam się w korytarzach wyobraźni, które pierwszy raz od naprawdę dawna nie były znowu takie zimne.