Samochody
Szum
samochodu, sunącego lekko po asfalcie, nie był czymś, co mogłoby być w
jakimkolwiek stopniu denerwujące, jednak jego wyraźnie drażnił. Był głośniejszy
niż zazwyczaj, bo za oknem padało. Ciężkie, szare krople deszczu otłukiwały się
o parapet, waliły niemiłosiernie o jedną z szyb, a druga- odchylona – pozwalała
niektórym wpaść do wnętrza małego, słabo oświetlonego pokoju, rosząc mu skórę
przedramienia. Chłód, jaki z nimi leciał, sprawiał, że małe, ciemne włoski
stawały mu dęba, zupełnie tak jak wtedy, gdy go dotykała. Ale ten chłód nie był
przyjemny, a mimo to nie zamykał okna. Dużo gorszy był chłód w miejscu
najważniejszych narządów – płuc, wątroby, serduszka. Wolał więc nie zamykać
okna, mimo że chłód, woda i szum samochodów naprawdę bardzo, bardzo go
denerwowały.
Siedział na
parapecie, oparty plecami o otwarte okno. Z ramy odpadała – kiedyś biała –
farba, którą skubał czasem w roztargnieniu, aż pod paznokciem poczuł małe
drzazgi, mocno przywracające go do rzeczywistości. Zawsze mówiła, że tak to
jest – jak za szybko i nieostrożnie chcesz się dostać do czyjegoś wnętrza, to
jedynym, co możesz osiągnąć, jest pokaleczenie siebie i tej osoby, do której
chcesz dotrzeć. Ale teraz nie ruszał farby. Siedział z założonymi rękoma,
zaciskał pięści – na tyle mocno, że knykcie miał bledsze, a paznokcie lekko
wbijały mu się we wnętrze dłoni. Jednak tylko na tyle, żeby nie przeszkadzało
mu to w pogrążaniu się w… refleksjach – nazwijmy tak te myśli, które krążyły mu
po głowie i obtłukiwały mu się po czaszce, wbijając się boleśnie w jego osobę.
Czasem tylko, jak zbyt mocno odpływał w enigmatyczne, bolesne problemy, wbijał
paznokcie mocniej i skupiał myśli na bólu, który – znikając – zmuszał go do
myślenia o tym, nad czym ostatnio musiał w końcu pomyśleć, poradzić sobie z
tym, popłynąć w końcu na fali poczucia winy i pustki.
Ale teraz ból
nie pomagał mu się skupić, bo tak strasznie, strasznie denerwowały go te
przeklęte samochody!
Aż
parsknął gniewnie. Ale nie wstał i nie zamknął okna, bo ona zawsze mówiła, że
powinno być cały czas otwarte dla zagubionych dusz, dla wróżek i Piotrusia
Pana. Zazwyczaj to właśnie tutaj siedzieli, gdy przychodziła – dotykał wtedy
jej włosów, miał ją blisko, a ona siedziała z gitarą i śpiewała. Zazwyczaj
wtedy czuł się najszczęśliwszy, najlepiej mu się tu zawsze myślało, najłatwiej
zapominał o tym, że nie rozumie jej czasem. Tu, gdzie pół metra miał do grubej
gałęzi starej gruszy, na którą zawsze latem wchodzili i słuchali śpiewu ptaków,
cykania świerszczy i szumu wiatru, szepczącego cichutko historie o ludziach, o
zwierzętach, o elfach i wróżkach, o duchach i morskich potworach, o zagubionych
chłopcach i Nibylandii, o wszystkim, o snach, o rzeczach, które nawet jej się
nie śniły, dla znudzonej driady, która tak długo zamknięta w starej korze
drzewa, stawała się powoli jego prywatną duszą.
Czarna bluza
opinała mu pierś dość ciasno, chociaż nie był jakoś specjalnie umięśniony. Nie,
to nie znaczy, że był chuderlakiem w okularach o wyglądzie kujonka, skąd.
Podwinięte rękawy miały się na czym utrzymać, ale nigdy nie dbał o to w jakiś szczególnie
maniakalny sposób. Siłownia nie była jego udziałem. Po prostu trochę zmężniał,
gdy skończył liceum. Taka natura.
Spod niej
wystawał srebrny łańcuszek, a raczej jego niewielki fragment, na którym –
zazwyczaj niewidoczny dla oczu innych – zwisał lekko ciężki krzyżyk, który
dostał w prezencie jeszcze długo przed swoim bierzmowaniem. Był dla niego ważny.
Ale kto mu go dał, ani co przy tym powiedział – już nie był w stanie sobie
przypomnieć. Wiedział tylko, że nie może go zdjąć. Zdjął go raz. I to się
skończyło…
Strząsnął gniewnie
z ręki osadzone gęsto na krótkich włoskach przedramienia krople i chwycił w
dłonie pierwszą rzecz, która wpadła mu w ręce. Już miał t od siebie odrzucić,
roztrzaskać, rozwalić, wyzwolić się od palącego gniewu, wyrzucić to przez okno
i patrzeć jak spada i rozbija się o ziemię, by zapomnieć… Ale gitarę? JEJ
GITARĘ?!
Przecież nie
mógł… Przecież należała do niej. Była jedną z niewielu pamiątek, które mu po niej zostały. Jak mógł aż tak bardzo
dać się wyprowadzić z równowagi, żeby gotowym być pozbyć się w tak okrutny
sposób jednego z ostatnich śladów jej istnienia? Przedmiotu, który kochała?
Nie wiedział.
Wstał i
zamknął okno. Narzucił na siebie skórzaną kurtkę, wziął w ręce mały bukiecik
niebieskich kwiatów, których nie znał nazwy, a które jakiś czas temu
przygotowała jego mama i wyszedł. Nie miał daleko. Zresztą, od chwili jej
śmierci nie wsiadł już do samochodu. Wtedy też padało. A samochody szumiały
niemiłosiernie.
Hejo!
OdpowiedzUsuń1. " Ale ten chłód nie był przyjemny, a mimo to nie zamykał okna." - Ale i a. Niepotrzebne dwa, to tak sztucznie i dziwnie brzmi teraz.
2. "(...) mimo to nie zamykał okna. Dużo gorszy był chłód w miejscu najważniejszych narządów – płuc, wątroby, serduszka. Wolał więc nie zamykać okna, mimo że chłód (...)" - Chłód, chłód - powtórzenie. Mimo to, mimo że.
3. "(...) obtłukiwały mu się po czaszce (...)" - Co mi tu nie gra? Powiedz, co? Czytam to zdanie 10 raz i nadal mam to wrażenie.
4. "(...) że nie rozumie jej czasem." - Zmieniłabym szyk.
5. "Zdjął go raz. I to się skończyło…" - To źle wygląda, takie urwane i bez sensu.
6. "Już miał t od siebie odrzucić (...)" - T? Za chwilę pada słowo "wyrzucić", źle to wygląda.
7. "(...) których nie znał nazwy (...)" - Których nazwy nie znał.
8. "(...) temu przygotowała jego mama i wyszedł." - Przecinek przed "i wyszedł"; to wtrącenie.
Refleksyjne, smutne, ładne.
Hej, hej. Jak zwykle niezawodna :)
Usuń3 - nie mam pojęcia. Ale mój Word twierdzi, że nie ma takiego słowa jak obtłukiwały, więc może o to chodzi :P
z 7 się nie zgadzam :P. To proza poetycka, inwersje i szyk łaciński są dozwolone :P
Za resztę dziękuję serdecznie, poprawię! :)
Pozdrawiam :)