Liście powoli
opadały z drzew już od jakiegoś czasu, ale tego dnia pierwszy raz w tym roku
spadł rzęsisty, ulewny wręcz deszcz, typowy dla jesieni: szary, smutny deszcz.
Liście – osłabione już chłodem i zmarniałe – nie miały siły się bronić i szybko
poopadały. Na wielkim klonie przed oknem zostało ich tylko kilka, a smagający
je, uszczypliwy, niespodziewanie złośliwy wiatr strząsał cierpliwie jeden po
drugim, aż został tylko jeden… najsilniejszy. Żółty i już pomarszczony, tak
mocno przywarł do gałęzi, tak mocno ją objął, tak bardzo przywarł do niej
małymi korzonkami, tak wytrwale bronił się przed śmiercią, że wiatr w końcu machnął
ręką, by po chwili ustać i hulać na innym gruncie – mniej zmotywowanym do
życia, mniej pewnym sukcesu, by później wrócić… żeby chęć życia nie była taka
duża – chociaż, kwestią sporną jest, jakie to było życie – pożółkłe,
pomarszczone, głodne…
Wygrał. Przetrwał
wiatr, przetrwał deszcz, przetrwał słońce, ciepło, chłód. Powinien być
szczęśliwy – osiągnął swój cel. Ale przecież… przecież został sam – zupełnie sam
z uśpionym drzewem. Nie miał z kim porozmawiać, nie miał do kogo się odwrócić,
do kogo się uśmiechnąć, nikt nie odzywał się do niego. Ptaki co prawda czasem
przelatywały obok niego, ale nie zatrzymały się, żeby choć przez chwilę z nim
porozmawiać, wymienić kilka słów czy zdań, albo chociaż przez chwilę
posiedzieć, żeby nie czuć się tak osamotnionym…
Obserwował jak
z góry jak jego siostry, bracia, jak jego przyjaciele i znajomi, jak inne
liście, z którymi śmiał się i bawił wiosną; z którymi dyskutował latem, z
którymi snuł marzenia o nieśmiertelności; z którymi usychał powoli we wrześniu,
przybierając ciepłe kolory. Wszyscy śmieli marzyć o wieczności niczym
nieokreślonej, o ciągłości, o nieśmiertelności… o nieoderwaniu się od kory, o
walce o poglądy, o przeżycie i zostanie zapamiętanym. Ale tylko on naprawdę,
zupełnie serio był wystarczająco zdeterminowany. Tylko on tak naprawdę bał się
zapomnienia tak bardzo, że już latem zaczął przygotowywać się do walki z
okrutnym przeciwnikiem – wiatrem. I był pewien, że nie polegnie.
Ale czy
zostanie samemu, zupełnie samemu mógł nazywać zwycięstwem?
Zobaczył rude
loki chwilkę przed tym, jak złapała go w palce. Bez wysiłku oderwała go od drzewa, od matki, odciągnęła go od kory, od
oparcia i zwinęła go zwinnie, lekko, bez wysiłku w piękną, jesienną różę.
Kolorową i majestatyczną – zupełnie jak jego wiosenny pierwowzór, następnie wsunęła
go w potężny bukiet w wazonie i musiał tam stać – i stał, i stał, i stał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz