Marzyłem o lataniu
Wiatr
uderzał we mnie raz po raz, gdy spoglądałem w przerażającą twarz przepaści, wykrzywioną
szumem fal obijających się z krzykiem o zęby skał. Czułem strach. Strach, który
mógłby mnie sparaliżować, a nawet przeciwko mnie siłą odciągnąć mnie od krawędzi,
gdyby tylko chciał. Mógłby. Sam mógłbym uciec. Albo skoczyć. I to ta druga myśl
targała moim sercem z dużo większą zawziętością.
Czułem
na sobie dotyk. Lekki, jakby puchowy, ledwo muskający moje ramiona czy ręce,
ale z drugiej strony dający pewność. Silny. Bezpieczny. Wiatr czułem także tam,
jak przesuwa się i rozczochruje poszczególne włókna, włókienka i włosowatości
tego, co ponownie wyrosło mi przed chwilą z nagich pleców. Stałem na wpół obnażony
i niepewny, czy jeszcze wciąż miałem prawo myśleć o sobie z rozróżnieniem płci.
Stworzenia, takie jak ja, nie mają płci. Jesteśmy tymi stworzeniami. Tym. Rzeczą
bez duszy i bez wolnej woli. Dlaczego więc wahałem się, czy skoczyć?
Drżałem.
Skóra poddawała się uderzeniom chłodu, oczy mrużyły się bez wiedzy woli pod
wpływem powietrza i słońca, wyglądającego na mnie przezeń granatowych, ciężkich
chmur, zamykających stopniowo niebo w swoim upierzonym, ale twardym, ciężkim,
ale delikatnym, gwałtownym, ale uporządkowanym grobie. Strach próbował schwycić
mnie za obnażone gardło gdy wyciągnąłem ręce przed siebie, czując, że chwila
skoku zbliża się nieuchronnie. Żołądek lodowaciał z jednej strony w oczekiwaniu
na dawno zapomniane uczucie, a z drugiej strony wrzał pod wpływem wizji upadku
na skały, o które z coraz większą wściekłością rozbijały się zagniewane bałwany.
Słońce
było pochłaniane z każdą chwilą – wiązane sznurami w kratach burzowych
atrybutów. Gdzieś pod horyzontem zalśniła czerwienią groźby błyskawica, znajdując
ujście na powierzchni wody, w którą uderzyła gniewnie, wzburzając już i tak
niespokojny ocean.
Wiedziałem,
że to już ostatnia chwila na podjęcie decyzji, decyzji o powrocie. To nigdy nie
powinno być decyzją. Powinienem po prostu skorzystać z jakże łaskawej
wspaniałomyślności, jaka dawała mi możliwość powrotu. Chciałem go. Chciałem
znów poczuć na sobie wzrok Boga, otulającego moje ramiona otuchą i boską, doskonałą
miłością.
A mimo
to wahałem się.
Zawahanie
mogło kosztować mnie wszystko. Jeśli bym teraz nie wystartował, burza mogła
mnie odciąć, a wtedy już nigdy nie dane by mi było wrócić do Ojca mojego i Pana.
Zawahanie mogło kosztować mnie wszystko.
Zrobiłem
krok.
Pod stopą
zabrakło mi ziemi, jakby ta przekazywała mi, że nie jestem tu mile widziany, że
ziemia już mnie nie chce i nie potrzebuje gościć. Jakbym już – a może dopiero? –
wykorzystał swoje dni, swoje lata, swoje dekady. I jakby nadszedł czas wrócić
do swoich.
I już
miałem runąć w przestrzeń powietrza, między wodę a niebo. Czułem, jak coś mnie
tam woła z obietnicą zbawienia. Cała moja istota pragnęła właśnie tego. Cała!
Czemu się oszukuję? Serce
zareagowało szybciej niż rozum i przeznaczenie.
-
Zaczekaj!
Marzyłem
o powrocie do Nieba. Do Boga. Do służby i nieświadomości, jaką dawała mi rezygnacja
z wolnej woli. Marzyłem o tym, by nie czuć i nie musieć dłużej myśleć o jej
lnianych włosach.
Marzyłem
by uciszyć serce i duszę oddać znowu walce ze złem i cierpieniem. Marzyłem by
przestać cierpieć.
Marzyłem
o lataniu.
Lecz na
ziemi trzymało mnie coś więcej niż niegościnna potrzeba posiadania twardego
gruntu pod stopami.
Boska miłość jest doskonała. Nie zna
wyjątków czy poświęceń.
Ludzka
miłość jest inna. Zazdrosna. Krucha. Gwałtowna i egoistyczna, jak wszyscy
ludzie na ziemi. Ale przez to wyjątkowa i niepowtarzalna. Bardziej pociągająca.
Niebieskie
oczy zwróciłem ku niebu, niemo błagając o przebaczenie. I grunt usunął się spod
mych stóp, gdy w uniesieniu rzuciłem się w ramiona Anieli.
A pióra
powoli znikały pomiędzy wzburzonymi falami.
Brakowalo mi takich powiesci o lataniu wsrod wielkich powiesci ludzkich, oj brakowalo.
OdpowiedzUsuń"Ludzka miłość jest inna. Zazdrosna. Krucha. Gwałtowna i egoistyczna, jak wszyscy ludzie na ziemi. " zachowam to sobie.
Nie powiem nic wiecej, jak DZIEKUJE
I Tobie także: Dziękuję :)
Usuń