Niech każdy mały wschód będzie nadzieją
Każdy poranek niech kawą pachnie
W każde południe niech się bliscy śmieją
A wieczorem bez problemów niech człowiek zaśnie
By każdy dzień w tym Nowym Roku
Będzie miał w sobie tyle uroku
By za te 365 dni
Smutno tak było, że minął Ci
Patrzcie z nadzieją na wielkie zmiany
ale wam życzę - zostańcie tacy sami.
sobota, 31 grudnia 2016
sobota, 24 grudnia 2016
Wesolutkich Świąt ;)
Miał za oknem padać śnieg
i kolędy miały brzmieć.
A Mikołaj miał od rana
pędzić szybko w swoich saniach.
Lecz...
... za oknem pada deszcz,
w radio znowu Wham się drze,
A mikołaj, niby święty,
pod choinką śpi padnięty.
Wypił mleko, wtrząchnął ciastka,
Już na niebie Pierwsza Gwiazdka!
Karp już czeka, uszka w barszczu,
trochę siana, ciasto w paszczy...
Co tu dużo mówić mam?
Wesołych Świąt życzę Wam!
i kolędy miały brzmieć.
A Mikołaj miał od rana
pędzić szybko w swoich saniach.
Lecz...
... za oknem pada deszcz,
w radio znowu Wham się drze,
A mikołaj, niby święty,
pod choinką śpi padnięty.
Wypił mleko, wtrząchnął ciastka,
Już na niebie Pierwsza Gwiazdka!
Karp już czeka, uszka w barszczu,
trochę siana, ciasto w paszczy...
Co tu dużo mówić mam?
Wesołych Świąt życzę Wam!
wtorek, 29 listopada 2016
Do snu
[słuchałam]
Dedykowane
Czuwaniem
zakończmy dzień
czuwajmy
nad spokojnym snem
Niech gwiazdy
już zmrużą się
i Księżyc
w kołdrze chmur, we śnie
przygasi blask
Niech żaden trzask
nie zburzy sennych mar
i światów pięknych
w bezmiarze naszej
wyobraźni
Poczujmy się
bezpieczni w śnie
Bo rano wszystko
może się zdarzyć...
Czuwajmy więc
w spokojnym śnie...
Czuwaniem
zakończmy dzień
czuwajmy
nad spokojnym snem
Niech gwiazdy
już zmrużą się
i Księżyc
w kołdrze chmur, we śnie
przygasi blask
Niech żaden trzask
nie zburzy sennych mar
i światów pięknych
w bezmiarze naszej
wyobraźni
Poczujmy się
bezpieczni w śnie
Bo rano wszystko
może się zdarzyć...
Czuwajmy więc
w spokojnym śnie...
środa, 23 listopada 2016
Odsłona XXII
[słuchałam podczas czytania]
Ostatnio dręczy mnie jedna myśl. Ludzkość jest zła. To wniosek, uwaga, nazwijcie to jak chcecie. Męczy mnie, bo jest nad wyraz prawdziwa... A to oznacza, że ja też jestem zła. Mimo że z całego serca chcę być codziennie lepsza i lepsza, to nie ma dla mnie ratunku. Bo człowiek to zbiór nerwów, emocji i złości. I nawet w imię dobra i miłości potrafi zabijać.
Biegnę ze łzami w oczach w coraz częściej ostatnio odwiedzane miejsce, w tą starą ulicę, gdzie ledwo da się przejechać samochodem bez uszkodzenia zawieszenia, a deszcz i mgła nigdy stamtąd nie odchodzą. Po prostu tak jest. Taka anomalia. Zdarza się. Zwłaszcza w mojej głowie.
Dopadam drzwi frontowych, bo wiem, że będą otwarte, wcześniej tam zadzwoniłam i poprosiłam woźnego by dziś nie zamykał mojego teatru jak zawsze o 16.00, bo już czas na kolejne niezapowiedziane przestawienie. Przedstawienie mojego życia. A później mecz.
Łzy w oczach to jedno, ale jeszcze chyba nigdy nie byłam tak opanowana. Jeszcze nigdy to po mnie aż tak nie spłynęło. Że po raz kolejny zrobiła awanturę o pieniądze, które ma, ale woli zatrzymać dla siebie, mimo że obiecała. Że kolejny raz zwyzywała mnie od szmat i kurew, ba, tym razem padło dużo więcej obelg i nawet nie liczyła się płeć... Ale to wszystko po mnie spłynęło. Naprawdę. Tydzień brania leków uspokajających po takiej kłótni to nic. A teraz biegłam na kolejne przedstawienie, żeby pokazać wszystkim, że dziewczyna, która w zeszłym roku po takiej awanturze rozpędziłaby się samochodem i puściła kierownicę - teraz jest zupełnie inna.
Wpadam na zaplecze, zrzucam kurtkę z ramion, zdejmuję zielony, dziergany przez babcię szalik otuchy, której próbuje mi udzielić, choć jej z jej dzieckiem też nie jest łatwo. Łapię za czarną gumkę do włosów, której kolekcja leży na małej toaletce. Związuję niesforne loki, które znowu jakimś cudem zaczynają być rude, moja dusza wraca na swoje miejsce, daje mi swoje odzwierciedlenie.
Szybki przegląd masek na półce. Jedne bardziej zakurzone, inne mniej. A najmniej obojętność. Bo naprawdę jest mi już wszystko jedno. Przestało mi zależeć. A to tak samo źle, niż jakby zależało mi za bardzo.
Sięgam po chyba najbardziej zakurzoną maskę z całej kolekcji. Jest półprzezroczysta, ale swego czasu bardzo ją lubiłam, zwłaszcza, gdy na widowni siadywały bliskie mi osoby. Nazywała się ambicja. Wkładam ją i puszczam muzykę z zaplecza, po czym wybiegam na scenę.
Na widowni jest niewiele osób. Tylko koledzy z drużyny i dwie kobiety, chyba jeszcze nie do końca zdecydowane, czy znalazły się w odpowiednim miejscu na odpowiednim krześle. Ale to też jest mi zupełnie obojętne. Muzyka przyspiesza, dźwięki fortepianu malują mi w wyobraźni obraz małego, przytulnego mieszkanka o śnieżnobiałych ścianach w salonie. Telewizor stoi na szafce tuż obok stolika i brązowej kanapy. Framugi okien i drzwi są z ciemnego, bukowego drewna, polakierowanego dodatkowo, co daje im połysk. Na podłodze leży jeszcze bielszy dywanik, który w dotyku przypomina sierść misia polarnego. W kącie stoi otwarta klatka mojego królika, który hasa sobie swobodnie na balkonie. Jest lato. Ciepłe powietrze otula mi twarz, jestem w nowoczesnej kuchni i przygotowuję domowe lody. Wsypało mi się za dużo wanilii i teraz pachnie mi ona w całym mieszkaniu. W pokoju obok dźwięki chóru łączą się w niesamowitą harmonię, która bardzo mnie uspokaja. Komputer nie wyje z przegrzania, a regały po bokach uginają się od książek. Za chwilę ktoś przyjdzie i zjemy razem obiad, który dochodzi w piekarniku i już czeka na wyjęcie i podanie. Rozlega się dzwonek do drzwi, otwieram, a w nich stoi wysoki mężczyzna. Nie widzę jego twarzy, nie wiem, kim jest. Ale wtedy będę wiedziała.
I to wszystko tańczę. Lekkim ruchem przedstawiam harmonię, porządek, do którego dążę. Marzenia.
A później znikam ze sceny. Już wiem, że z tego nie zrezygnuję. I że kiedyś do tego doprowadzę. Byle jak najszybciej.
Uspokajam oddech i biegnę do samochodu, który zostawiłam w centrum miasta, żeby nie stracić wysłużonego podwozia, po czym wsiadam i pędzę na mecz. Po zwycięstwo.
Ostatnio dręczy mnie jedna myśl. Ludzkość jest zła. To wniosek, uwaga, nazwijcie to jak chcecie. Męczy mnie, bo jest nad wyraz prawdziwa... A to oznacza, że ja też jestem zła. Mimo że z całego serca chcę być codziennie lepsza i lepsza, to nie ma dla mnie ratunku. Bo człowiek to zbiór nerwów, emocji i złości. I nawet w imię dobra i miłości potrafi zabijać.
Biegnę ze łzami w oczach w coraz częściej ostatnio odwiedzane miejsce, w tą starą ulicę, gdzie ledwo da się przejechać samochodem bez uszkodzenia zawieszenia, a deszcz i mgła nigdy stamtąd nie odchodzą. Po prostu tak jest. Taka anomalia. Zdarza się. Zwłaszcza w mojej głowie.
Dopadam drzwi frontowych, bo wiem, że będą otwarte, wcześniej tam zadzwoniłam i poprosiłam woźnego by dziś nie zamykał mojego teatru jak zawsze o 16.00, bo już czas na kolejne niezapowiedziane przestawienie. Przedstawienie mojego życia. A później mecz.
Łzy w oczach to jedno, ale jeszcze chyba nigdy nie byłam tak opanowana. Jeszcze nigdy to po mnie aż tak nie spłynęło. Że po raz kolejny zrobiła awanturę o pieniądze, które ma, ale woli zatrzymać dla siebie, mimo że obiecała. Że kolejny raz zwyzywała mnie od szmat i kurew, ba, tym razem padło dużo więcej obelg i nawet nie liczyła się płeć... Ale to wszystko po mnie spłynęło. Naprawdę. Tydzień brania leków uspokajających po takiej kłótni to nic. A teraz biegłam na kolejne przedstawienie, żeby pokazać wszystkim, że dziewczyna, która w zeszłym roku po takiej awanturze rozpędziłaby się samochodem i puściła kierownicę - teraz jest zupełnie inna.
Wpadam na zaplecze, zrzucam kurtkę z ramion, zdejmuję zielony, dziergany przez babcię szalik otuchy, której próbuje mi udzielić, choć jej z jej dzieckiem też nie jest łatwo. Łapię za czarną gumkę do włosów, której kolekcja leży na małej toaletce. Związuję niesforne loki, które znowu jakimś cudem zaczynają być rude, moja dusza wraca na swoje miejsce, daje mi swoje odzwierciedlenie.
Szybki przegląd masek na półce. Jedne bardziej zakurzone, inne mniej. A najmniej obojętność. Bo naprawdę jest mi już wszystko jedno. Przestało mi zależeć. A to tak samo źle, niż jakby zależało mi za bardzo.
Sięgam po chyba najbardziej zakurzoną maskę z całej kolekcji. Jest półprzezroczysta, ale swego czasu bardzo ją lubiłam, zwłaszcza, gdy na widowni siadywały bliskie mi osoby. Nazywała się ambicja. Wkładam ją i puszczam muzykę z zaplecza, po czym wybiegam na scenę.
Na widowni jest niewiele osób. Tylko koledzy z drużyny i dwie kobiety, chyba jeszcze nie do końca zdecydowane, czy znalazły się w odpowiednim miejscu na odpowiednim krześle. Ale to też jest mi zupełnie obojętne. Muzyka przyspiesza, dźwięki fortepianu malują mi w wyobraźni obraz małego, przytulnego mieszkanka o śnieżnobiałych ścianach w salonie. Telewizor stoi na szafce tuż obok stolika i brązowej kanapy. Framugi okien i drzwi są z ciemnego, bukowego drewna, polakierowanego dodatkowo, co daje im połysk. Na podłodze leży jeszcze bielszy dywanik, który w dotyku przypomina sierść misia polarnego. W kącie stoi otwarta klatka mojego królika, który hasa sobie swobodnie na balkonie. Jest lato. Ciepłe powietrze otula mi twarz, jestem w nowoczesnej kuchni i przygotowuję domowe lody. Wsypało mi się za dużo wanilii i teraz pachnie mi ona w całym mieszkaniu. W pokoju obok dźwięki chóru łączą się w niesamowitą harmonię, która bardzo mnie uspokaja. Komputer nie wyje z przegrzania, a regały po bokach uginają się od książek. Za chwilę ktoś przyjdzie i zjemy razem obiad, który dochodzi w piekarniku i już czeka na wyjęcie i podanie. Rozlega się dzwonek do drzwi, otwieram, a w nich stoi wysoki mężczyzna. Nie widzę jego twarzy, nie wiem, kim jest. Ale wtedy będę wiedziała.
I to wszystko tańczę. Lekkim ruchem przedstawiam harmonię, porządek, do którego dążę. Marzenia.
A później znikam ze sceny. Już wiem, że z tego nie zrezygnuję. I że kiedyś do tego doprowadzę. Byle jak najszybciej.
Uspokajam oddech i biegnę do samochodu, który zostawiłam w centrum miasta, żeby nie stracić wysłużonego podwozia, po czym wsiadam i pędzę na mecz. Po zwycięstwo.
wtorek, 15 listopada 2016
jak zabawnie jest
jak to zabawnie jest
słuchać o miłości
o tym jak wskrzesza
o tym jak zraniona
pociesza
jak to zabawnie jest
pisać o miłości
o tym jak jest ważna
i że pragnie jej każda
dziewczyna
jak to zabawnie jest
miłości nie znać
i nie potrzebować
za grzechy na wieki
pokutować
słuchać o miłości
o tym jak wskrzesza
o tym jak zraniona
pociesza
jak to zabawnie jest
pisać o miłości
o tym jak jest ważna
i że pragnie jej każda
dziewczyna
jak to zabawnie jest
miłości nie znać
i nie potrzebować
za grzechy na wieki
pokutować
piątek, 21 października 2016
Poczułam coś
Poczułam coś
chyba
bo nic "na pewno"
Rozkładam ręce niczym skrzydła...
Poczułam coś
ale wiem
że ty nie
Spadałam mimo piór przy dłoniach
Poczułam coś
i co z tego
płonę
od oskarżycielskiego spojrzenia
Poczułam strach
i poddałam mu się
a teraz
z perspektywy kibica
Twoje oblicze
chłonę...
nienasycone.
chyba
bo nic "na pewno"
Rozkładam ręce niczym skrzydła...
Poczułam coś
ale wiem
że ty nie
Spadałam mimo piór przy dłoniach
Poczułam coś
i co z tego
płonę
od oskarżycielskiego spojrzenia
Poczułam strach
i poddałam mu się
a teraz
z perspektywy kibica
Twoje oblicze
chłonę...
nienasycone.
sobota, 15 października 2016
Z innej mańki, czyli studentka na szlaku czytelniczym...
Jak już się pewnie większość zdążyła zorientować po kilku
wpisach prożużlowych i proszczypiornikowych (załóżmy, że takie słowa w ogóle
istnieją) o zespołach z północnej części województwa lubuskiego (tak, nie
lubelskiego) – mieszkam w Gorzowie Wielkopolskim. Niby miasto wojewódzkie,
cholernie rozkopane na dzisiaj, ale ma jakiś swój urok, swój „Sos”, jeśli wiecie,
co mam na myśli, który zabrania mi stąd wyjechać, a zatem żyję sobie, na
garnuszku mamusi, studiuję, dorabiam trochę pracując jako dziennikarz i ot –
czasem coś piszę. Znacie mnie – z postów na blogu – ale to chyba najszczersze
rzeczy, które kiedykolwiek wyszły spod moich palców. No cóż. Ten post będzie
zupełnie inny, bo trochę refleksji krzyczy mi w głowie od połowy września. A co
się stało w połowie września?
Otóż udałam się na ustaloną w czerwcu praktykę studencką w
bibliotece szkolnej (studiuję filologię polską z bibliotekoznawstwem i
informacją naukową) w wymiarze sześćdziesięciu godzin. Pierwsze spotkanie z
bibliotekarką (a niegdyś moją licealną nauczycielką… uwaga, uwaga, biologii)
przebiegło typowo, czyli pod tytułem „ALE CO JA TU Z TOBĄ ZROBIĘ?!!!”, czyli
jak oczekiwałam. Na szczęście jej podejście nie było w żaden sposób istotne, bo
to dyrektor przyjął mnie na praktyki, więc tak czy siak musiała się mną w pewien
sposób zająć. I o zgrozo, całe szczęście, że właśnie tam wylądowałam. Chaos,
bajzel, nieporządek, jednym słowem – masakra jeśli, chodzi o procesy
biblioteczne, podręczniki, nawet znajomość alfabetu… szło oszaleć.
Ale ja nie o tym. Istotniejsze dla mnie była obecność (a
raczej jej brak) dzieci w bibliotece szkolnej. I poziom wyposażenia… równie
tragiczny. Na przerwach między lekcjami do biblioteki pukało średnio 2-3
uczniów, których w sumie nie interesowały zbiory biblioteczne, ale pomaganie „Pani
Uli” i robienie jeszcze większego chaosu i bajzlu w kartach, papierach,
książkach… Mentalnie włosy rwałam z głowy. Zewnętrznie oczywiście uśmiechałam
się i przytakiwałam, próbując jakoś ratować bibliotekę pogrążającą się w
czarnej dziurze braku informacji i przygotowania pani bibliotekarki. I co tu
jest strasznego? Otóż, problem czytania dzieciaków w naszym regionie. Jeśli w
ogóle sięgają po książkę, to z przymusu (lektury szkolne, przestarzałe, których
ponad połowa i tak w całości nie przeczyta) lub (po)twory, które w moim pojęciu
powieści nie powinny nigdy zostać dopuszczone do druku – rzędu fanfiction
Maincrafta i innych… przepraszam za wyrażenie – badziewi.
Jeśli spojrzeć zaś na poziom czytelnictwa w Polsce (63% osób
nie miało w ręku książki przez cały poprzedni rok! O ZGROZO, dokąd ten świat
zmierza?! A żeby było zabawniej, te 63% osób nie miało przed oczyma również
żadnego dłuższego tekstu medialnego, w rozumieniu powyżej 3 stron
znormalizowanego maszynopisu…), zatrważające jest to, że już dzieci w szkole
podstawowej nie sięgają same z siebie po książki, a mało tego –
nauczyciele-bibliotekarze i nauczyciele-poloniści nie są w stanie zachęcić
uczniów do samoczynnego sięgania po co lepsze pozycje. Oczywiście, jak wszędzie
mamy wyjątki, w tym przypadku małego Kamila, który przeczytał już niemal całą
półkę z fantastyką (11-letni dzieciak czytający Tolkiena – ja jestem pełna
podziwu), ale to jeden. A co z pozostałymi 320 uczniami?
Kolejną przerażającą statystyką w lubuskiem jest problem z
ilością dysfunkcji, orzekanych przez poradnię pedagogiczno-psychologiczną. W
porównaniu do reszty kraju to około 14% więcej takich orzeczeń, w czym głównie
dysortografii i dysleksji, które – moim skromnym zdaniem – mocno zależą od
poziomu czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży.
Ale jak – GRZECZNIE PYTAM – jak te dzieci mają czytać, jak
80% zbiorów bibliotecznych w szkolnej bibliotece, to pozycje wydane przed 1950
rokiem (optymistka ze mnie, wiem, 90% lektur z podstawy programowej to pozycje
wydane przed 1900 rokiem, Chrystusie dopomóż!)? Rozpadające się propozycje. Z
brakującymi kartkami. Jak dzieci z pokolenia smartfonów, laptopów i tabletów
mają się zainteresować książką z wyblakłym pismem, żółtymi stronami i
rozlatującą się okładką? W dobie atakowania ze wszystkich stron jaskrawymi
kolorami, doskonałą grafiką i nowymi technologiami, z całym szacunkiem do Chłopców z Placu Broni, tylko historyk
książki jest się w stanie zainteresować takimi książkami. I też nie, bo są przecież
drzeworyty, miedzioryty i inne atrakcyjniejsze do badania książki rodem ze
średniowiecza i innych wczesnych epok. I tak. Ja wiem. Jeśli sądzisz, że w dobie komputera sztuka czytania zanika zwłaszcza
wśród dzieci, to niezawodny znak, że jesteś mugolem! Ale jak nic nie
zrobimy, żeby młodzi ludzie więcej czytali, to niestety, ale grozi nam wtórny
analfabetyzm.
A tu kolejne gromy na nauczycieli, zwłaszcza polonistów. W
dotychczas obowiązującej (i podobno niedługo nieaktualnej, o ile ktoś podejmie
się jej pisania) podstawie programowej nie ma ŻADNEJ, powtarzam: ŻADNEJ
obowiązkowej lektury dla szkoły podstawowej, a wybór lektury szkolnej na tym
etapie edukacyjnym ma za główny cel „Szerzenie czytelnictwa i dobrych zwyczajów
czytelniczych wśród dzieci i młodzieży”. No, a przepraszam, jak ma mnie
zachęcić do czytania opowieść o Nemeczku, który umarł na zapalenie płuc ponad
100 lat temu? Albo opowieść o jakimś kundlu, który jeździł starymi pociągami
(przy całej mojej sympatii dla tej książki? A może gra w wyzwania jakiejś rudej
sieroty, która miała taką wyobraźnię, że dzisiaj pewnie by ją leczyli psychiatrycznie
(i tu też: moja miłość do Ani z Zielonego Wzgórza naprawdę jest niezmierzona)?
Nie tędy droga. Dzieciaki dzisiaj są zainteresowane technologią, która rozwija
się w naprawdę zastraszającym tempie. Wspomniane już smartfony, laptopy,
tablety, dzisiejsze zabawy i ich współczesne problemy – emigracja rodziców,
niepełne rodziny, przemoc… to o tym dzieci chcą czytać. A znam przynajmniej
kilka pozycji, które naprawdę odpowiadają tym wymaganiom (dla zainteresowanych
polecam Szczygielskiego z jego „Za niebieskimi drzwiami” i „Czarnym młynem”,
albo Beręsewicz z jego historią o Małgośce). Tylko trzeba się ruszyć i
poszukać. A tu jest problem. Wymóc na dyrektorze (a to dopiero wyzwanie)
sfinansowanie zakupu do biblioteki (marne, albo i zerowe środki przekazywane co
roku to zdecydowanie za mało względem zapotrzebowania), to jedno, a dostęp
nakładów, to drugie. I oba są połączone – po prostu ich brakuje. Ale, jak to
mówią, dla chcącego nic trudnego.
Uwierzcie mi, że gdyby nie to, ze w odpowiednim momencie
trafiłam na opowieści z Narnii, Harry’ego Pottera, czy choćby Akademii Wampirów (R. Mead, zakładam, że
pozostałe pozycje są na tyle powszechnie znane, że podawanie autorów jest
zabiegiem zbędnym), to ja też bym nie czytała. Jakoś nie zachęciło mnie
pizgnięcie w twarz Ferdydurke, Trans-atlantykiem, czy Szewcami. Serio.
Zastanówmy się, gdzie to zmierza. Bo za kilka lat to naprawdę może być tragedia, mimo bogatego, ale coraz bardziej upadającego rynku wydawniczego.
niedziela, 2 października 2016
Odsłona XXI
Misja specjalna. Dziś grałam w autokarze. Mała to i strasznie niewygodna scena. O tyle trudna, o ile do wszystkich musisz się uśmiechać, a układy taneczne idą w zapomnienie, więc nie ma czym odwrócić uwagi od niedopasowanej maski na twarzy...
Niby o to walczyłam. Niby o to zabiegałam. Ale kiedy przyszło co do czego, kiedy mecz się skończył, gdy już wiedziałam, że zdarłam sobie znów trochę gardła, błagając by moi chłopcy dali z siebie jeszcze więcej, żeby wygrali ten pojedynek... niby remis. Niby szczęście. A cały czas tam gdzieś na samym końcu mnie, gdzie pajęczyny oplotły zakamarki umysłu, tworząc napis "Nie wchodzić, grozi zawaleniem" - właśnie tam jest ten cholerny smutek.
Snuję się sama w swojej głowie i próbuję odepchnąć od siebie jaskrawozieloną mgłę, rodem z powieści Lewisa, która pożera mi całą radość życia, a tym samym próbuję reagować na durne żarty Komara.
- Ej, Tofi, a wiesz, że ona jest teraz CZŁONKIEM? - pyta po raz setny odwołując się do swojej chorej, zboczonej wyobraźni, za którą w sumie nawet trochę go lubię.
- Komar, mógłbyś się już w końcu zamknąć, wszyscy Ci za to podziękują - odkrzykuję z lekką irytacją w głosie. No, bo ile można?
Wsiadam w samochód - chwała Bogu - jednak sama i znikam szybko spod hali, pędzę do domu, zanim ktoś zdąży mnie dogonić...
A i tak dogania. Żeby było śmieszniej ta osoba, o której staram się nie myśleć, nie zaczepiać, nie odzywać się, odpuścić. Towar zdjęty z półki jest towarem zakazanym...
Mryga do mnie światłami, jak mijamy się na rondzie i pędzi do domu. Błogosławię, w tym rejonie nietrudno o policję, a na liczniku nie mniej jak 90km/h...
Docieram do domu i jest mi coraz gorzej. Wiem, że wszyscy już śpią, więc zrzucam maskę zadowolenia i skupienia. Czy coś jeszcze się pod nią kryje? Jest tam jakaś twarz? Cokolwiek? Czy tylko ta zielona mgła, półprzezroczyście przesłaniająca mi życie?
- Nie martw się, ludzie z depresją tak mają - mówię sama do siebie i układam się spać. Czasem marzę o scenariuszu rodem z Intruza, by ktoś zabrał mi świadomość i lepiej przeżył moje życie.
Niby o to walczyłam. Niby o to zabiegałam. Ale kiedy przyszło co do czego, kiedy mecz się skończył, gdy już wiedziałam, że zdarłam sobie znów trochę gardła, błagając by moi chłopcy dali z siebie jeszcze więcej, żeby wygrali ten pojedynek... niby remis. Niby szczęście. A cały czas tam gdzieś na samym końcu mnie, gdzie pajęczyny oplotły zakamarki umysłu, tworząc napis "Nie wchodzić, grozi zawaleniem" - właśnie tam jest ten cholerny smutek.
Snuję się sama w swojej głowie i próbuję odepchnąć od siebie jaskrawozieloną mgłę, rodem z powieści Lewisa, która pożera mi całą radość życia, a tym samym próbuję reagować na durne żarty Komara.
- Ej, Tofi, a wiesz, że ona jest teraz CZŁONKIEM? - pyta po raz setny odwołując się do swojej chorej, zboczonej wyobraźni, za którą w sumie nawet trochę go lubię.
- Komar, mógłbyś się już w końcu zamknąć, wszyscy Ci za to podziękują - odkrzykuję z lekką irytacją w głosie. No, bo ile można?
Wsiadam w samochód - chwała Bogu - jednak sama i znikam szybko spod hali, pędzę do domu, zanim ktoś zdąży mnie dogonić...
A i tak dogania. Żeby było śmieszniej ta osoba, o której staram się nie myśleć, nie zaczepiać, nie odzywać się, odpuścić. Towar zdjęty z półki jest towarem zakazanym...
Mryga do mnie światłami, jak mijamy się na rondzie i pędzi do domu. Błogosławię, w tym rejonie nietrudno o policję, a na liczniku nie mniej jak 90km/h...
Docieram do domu i jest mi coraz gorzej. Wiem, że wszyscy już śpią, więc zrzucam maskę zadowolenia i skupienia. Czy coś jeszcze się pod nią kryje? Jest tam jakaś twarz? Cokolwiek? Czy tylko ta zielona mgła, półprzezroczyście przesłaniająca mi życie?
- Nie martw się, ludzie z depresją tak mają - mówię sama do siebie i układam się spać. Czasem marzę o scenariuszu rodem z Intruza, by ktoś zabrał mi świadomość i lepiej przeżył moje życie.
poniedziałek, 26 września 2016
Rak
To efekt trzydniowych warsztatów literackich dotyczących legend Moryńskich - ot sobie rymowanka dla dzieci :)
Raz w Moryniu mieszkał Rak
Rak, co zawsze chodził wspak
Mieszkał sobie przy jeziorze
w myślach zaś miał Wielkie Morze
Raz nadleciał morski ptak
i powiedział: "Ej, ty! Rak!
Ja zabiorę Cię nad morze
nie duś się już w tym jeziorze!"
No i zgodził się w mig Rak...
A w Moryniu wielka biada
grom za gromem z nieba spada
Zniknął sobie wielki Rak
Miasto pada, wszystko w mak
Widząc co się przez to dzieje
Rak w szaleństwie prawie mdleje
Wraca do jeziora wspak
i ratuje ludzki świat
Rak marzyciel, bohater Rak
znów w Moryniu chodzi wspak.
Raz w Moryniu mieszkał Rak
Rak, co zawsze chodził wspak
Mieszkał sobie przy jeziorze
w myślach zaś miał Wielkie Morze
Raz nadleciał morski ptak
i powiedział: "Ej, ty! Rak!
Ja zabiorę Cię nad morze
nie duś się już w tym jeziorze!"
No i zgodził się w mig Rak...
A w Moryniu wielka biada
grom za gromem z nieba spada
Zniknął sobie wielki Rak
Miasto pada, wszystko w mak
Widząc co się przez to dzieje
Rak w szaleństwie prawie mdleje
Wraca do jeziora wspak
i ratuje ludzki świat
Rak marzyciel, bohater Rak
znów w Moryniu chodzi wspak.
wtorek, 20 września 2016
Liść
Widziałam jak spadłeś
Zmarszczony, pożółkły...
Widziałam, jak umierałeś.
A nikt nie wyraził smutku...
Nikt też nie składał kondolencji
Bo i po co? Taka kolej rzeczy,
że tylko my - ludzkie istnienia
chcemy uciekać od zapomnienia...
Widziałam jak wcześniej
świeżozielony
w życie wszedłeś
Ale nikt nie gratulował
Więc gdy odszedłeś
W tragedii swojej - niezauważony...
Zmarszczony, pożółkły...
Widziałam, jak umierałeś.
A nikt nie wyraził smutku...
Nikt też nie składał kondolencji
Bo i po co? Taka kolej rzeczy,
że tylko my - ludzkie istnienia
chcemy uciekać od zapomnienia...
Widziałam jak wcześniej
świeżozielony
w życie wszedłeś
Ale nikt nie gratulował
Więc gdy odszedłeś
W tragedii swojej - niezauważony...
niedziela, 4 września 2016
Ja już...
Ja już nic nie chcę
nie chcę i nie potrzebuję
w rozpaczy znów się kręcę
i marzeń już nie snuję...
Ja już nic nie mam
Nawet nie mam imienia
Siebie brakować mi zaczyna
Innych nie potrzebuję do spełnienia...
Ja już nic nie potrzebuję
tylko sama być o ile być
by jasno się utwierdzić
że nie trzeba mi żyć...
Ja już nie istnieję
zniszczyło mnie wszystko
co kiedyś drogie mi było
we łzach jestestwo moje
wyraźnie się... rozmyło...
nie chcę i nie potrzebuję
w rozpaczy znów się kręcę
i marzeń już nie snuję...
Ja już nic nie mam
Nawet nie mam imienia
Siebie brakować mi zaczyna
Innych nie potrzebuję do spełnienia...
Ja już nic nie potrzebuję
tylko sama być o ile być
by jasno się utwierdzić
że nie trzeba mi żyć...
Ja już nie istnieję
zniszczyło mnie wszystko
co kiedyś drogie mi było
we łzach jestestwo moje
wyraźnie się... rozmyło...
niedziela, 28 sierpnia 2016
Odsłona XX
[muzyka]
Moja ruda czupryna wyłoniła się na sekundę zza opuszczonej kurtyny i szybko z powrotem za nią zniknęła, gdy tylko oczy zarejestrowały tłumy na widowni.
Ach.
Oddech zaczyna dusić. Zastanawiam się przez chwilę, czy to wina tremy, czy płuc, które dawno temu zapomniały już, co tak naprawdę znaczy "być płucami", ale kolejny skurcz oskrzeli i braki w tlenie nie pozwalają na rozstrzygnięcie. Podbiegam do własnej torby, pchana do niej przez zaciskające się we mnie mięśnie, którym jakoś szczególnie nigdy nie służył brak tlenu, a w niej szybko odnajduję inhalator, wyciągając go spomiędzy walających się zeszytów, książek, długopisów i gum do żucia. Czasem przydałaby mi się różdżka, żeby szybciej wszystko znajdować... i zaklęcie zmniejszająco-zwiększające....
Słyszę dzwonek, który oznacza, że zostało mi niewiele ponad 5 minut czasu, żeby doprowadzić płuca do stanu względnej używalności, dlatego naciskam tłoczek leku trzy, a nie - jak powinnam - dwa razy, po czym przytrzymuję mleczny opar w płucach o kilka sekund dłużej niż zawsze. Ten wydostaje się z nich przez gwałtowny kaszel, ale oddech stopniowo mi się uspokaja i wiem już, że - cholera! - przeżyję.
Zamykam oczy i wyciągam rękę w stronę wieszaka z maskami. Losuję. Ostatnimi czasy nieczęsto to robiłam, zawsze wybierałam maskę z pieczołowitą starannością, żeby przypadkiem nie musieć później tłumaczyć się z błędu, ale co tam... Zaczyna mi znów być wszystko jedno. To chyba źle...
Nagle - łup! I zbieram się z podłogi, rozcierając obity tyłek
- Mamomamomamomamomamomamo!
Chryste, Kwiat...
-AOlekZgodziłSięIśćZeMnąNaStudiówkę!!!
I podskakuje jak taki kauczuk, tuż przede mną cała wniebowzięta. Och, Kwiat...
- Dobra, mała, znikaj, zaraz występ - mówię znużona, ale szczęśliwa z jej szczęścia. Czasem potrafi być mega hałaśliwa, ale i tak ją kocham.
Rozlegają się jeszcze dwa dzwonki i Kwiat w ostatniej chwili umyka na widownię. Wychodzę na scenę i po prostu ruszam się w rytm muzyki, zapomniawszy przez chwilę o smutku, jaki ostatnio dopada mnie co wieczór.
Potykam się i upadam, a wtedy uświadamiam sobie, że ostatecznie zapomniałam nałożyć maskę i teraz wszyscy patrzą na moją smutną twarz z podkrążonymi oczyma... Chce mi się płakać, więc wstaję i wyciągam rękę do pierwszej osoby z brzegu. - Dawaj, Żelek, pomożesz mi - mówię, a ten w przerażaniu wstaje i sztywno podchodzi.
- Ale... eee... ale... ja... alejasieboje!
- Nie martw się, ona nie gryzie. Tylko czasem trzeba z kijem podchodzić, ale to jak jest niewyspana - odzywa się Ktoś obok i wybuchamy śmiechem...
Kiedy sala pustoszeje, a ja rozcieram skronie po tym jak musiałam się nagimnastykować, żeby z Żelka zrobić inteligentnego człowieka, wszystko mnie boli. I razem z nimi uciekł też mój humor i uciekła motywacja do życia.
- Stuk, puk, kotku...
Depresja. Wredna suka.
Moja ruda czupryna wyłoniła się na sekundę zza opuszczonej kurtyny i szybko z powrotem za nią zniknęła, gdy tylko oczy zarejestrowały tłumy na widowni.
Ach.
Oddech zaczyna dusić. Zastanawiam się przez chwilę, czy to wina tremy, czy płuc, które dawno temu zapomniały już, co tak naprawdę znaczy "być płucami", ale kolejny skurcz oskrzeli i braki w tlenie nie pozwalają na rozstrzygnięcie. Podbiegam do własnej torby, pchana do niej przez zaciskające się we mnie mięśnie, którym jakoś szczególnie nigdy nie służył brak tlenu, a w niej szybko odnajduję inhalator, wyciągając go spomiędzy walających się zeszytów, książek, długopisów i gum do żucia. Czasem przydałaby mi się różdżka, żeby szybciej wszystko znajdować... i zaklęcie zmniejszająco-zwiększające....
Słyszę dzwonek, który oznacza, że zostało mi niewiele ponad 5 minut czasu, żeby doprowadzić płuca do stanu względnej używalności, dlatego naciskam tłoczek leku trzy, a nie - jak powinnam - dwa razy, po czym przytrzymuję mleczny opar w płucach o kilka sekund dłużej niż zawsze. Ten wydostaje się z nich przez gwałtowny kaszel, ale oddech stopniowo mi się uspokaja i wiem już, że - cholera! - przeżyję.
Zamykam oczy i wyciągam rękę w stronę wieszaka z maskami. Losuję. Ostatnimi czasy nieczęsto to robiłam, zawsze wybierałam maskę z pieczołowitą starannością, żeby przypadkiem nie musieć później tłumaczyć się z błędu, ale co tam... Zaczyna mi znów być wszystko jedno. To chyba źle...
Nagle - łup! I zbieram się z podłogi, rozcierając obity tyłek
- Mamomamomamomamomamomamo!
Chryste, Kwiat...
-AOlekZgodziłSięIśćZeMnąNaStudiówkę!!!
I podskakuje jak taki kauczuk, tuż przede mną cała wniebowzięta. Och, Kwiat...
- Dobra, mała, znikaj, zaraz występ - mówię znużona, ale szczęśliwa z jej szczęścia. Czasem potrafi być mega hałaśliwa, ale i tak ją kocham.
Rozlegają się jeszcze dwa dzwonki i Kwiat w ostatniej chwili umyka na widownię. Wychodzę na scenę i po prostu ruszam się w rytm muzyki, zapomniawszy przez chwilę o smutku, jaki ostatnio dopada mnie co wieczór.
Potykam się i upadam, a wtedy uświadamiam sobie, że ostatecznie zapomniałam nałożyć maskę i teraz wszyscy patrzą na moją smutną twarz z podkrążonymi oczyma... Chce mi się płakać, więc wstaję i wyciągam rękę do pierwszej osoby z brzegu. - Dawaj, Żelek, pomożesz mi - mówię, a ten w przerażaniu wstaje i sztywno podchodzi.
- Ale... eee... ale... ja... alejasieboje!
- Nie martw się, ona nie gryzie. Tylko czasem trzeba z kijem podchodzić, ale to jak jest niewyspana - odzywa się Ktoś obok i wybuchamy śmiechem...
Kiedy sala pustoszeje, a ja rozcieram skronie po tym jak musiałam się nagimnastykować, żeby z Żelka zrobić inteligentnego człowieka, wszystko mnie boli. I razem z nimi uciekł też mój humor i uciekła motywacja do życia.
- Stuk, puk, kotku...
Depresja. Wredna suka.
czwartek, 11 sierpnia 2016
FanFic: Lily...
Do czytania polecam: https://www.youtube.com/watch?v=q9MZUeeg2Ug
Właśnie tak zawsze wyobrażałam sobie ten moment...
_________
Był chłodny, wilgotny, listopadowy wieczór, a nad Doliną Godryka niedawno zaszło słońce. Tłum gapiów zgromadził się przed domem państwa Potterów by podziwiać dzieło zniszczenia. Dom z każdą chwilą rozpadał się coraz bardziej, choć główna kondygnacja schodów i dwie ściany piętra wciąż miały się nieźle, ukrywając ciała dwójki młodych czarodziejów.
Właśnie tak zawsze wyobrażałam sobie ten moment...
_________
Był chłodny, wilgotny, listopadowy wieczór, a nad Doliną Godryka niedawno zaszło słońce. Tłum gapiów zgromadził się przed domem państwa Potterów by podziwiać dzieło zniszczenia. Dom z każdą chwilą rozpadał się coraz bardziej, choć główna kondygnacja schodów i dwie ściany piętra wciąż miały się nieźle, ukrywając ciała dwójki młodych czarodziejów.
Severus Snape postarzał się w jednej chwili o 50 lat.
Aportował się tuż przy drzwiach domu, ukryty pod zaklęciem kameleona i stanął w
bezruchu, widząc ogrom zniszczenia, jakie dotknęło spokojne domostwo. Plecy
zgarbiły mu się w bezwarunkowym odruchu, ręce i wargi zaczęły drżeć, a z twarzy
odpłynął mu cały kolor, którego przecież i tak nie było nigdy w nadmiarze.
Rozchylone usta i rozszerzone ze strachu źrenice, dopełniały jedynie obraz
człowieka, który z wydobywającym się z płuc ostatnim tchnieniem tracił sens
życia.
- Nie… - wyrwało mu się z ostatkiem powietrza, którego nie
chciał już nigdy poczuć w swoim ciele. Z każdą sekundą rosło przerażenie, które
– gdyby ktoś mógł go zobaczyć – uznano by za irracjonalne. To przecież tylko w
części zawalony budynek. U nikogo nie mógł wywołać aż tak skrajnej reakcji, ale
on pragnął krzyczeć i zamilknąć na wieczność.
- To straszna strata, tacy młodzi ludzie – usłyszał głos
mugolskich gapiów, którzy pewnie uznali jego prywatną tragedię za zwykły wybuch
gazu, albo znaleźli jej inne, równie idiotyczne, mugolskie wytłumaczenie. A on?
Rozpadał się od środka, kawałek po kawałeczku, nie mogąc się ruszyć z miejsca,
nie panując nad ciałem, mimo że jeszcze gdzieś tliła się w nim nadzieja, że
pogłoski o śmierci Potterów staną się tylko żartem…
- Lily… - wyrwało mu się z piersi, gdy upadał na kolana,
które nie wytrzymywały już ciężaru wszechogarniającego go, duszącego żalu i
bólu, i poczucia winy po stracie, której miał doświadczyć w pełni, gdy weźmie
jej zimne, martwe ciało w ramiona, a której nie potrafił zapobiec.
Sam nie wiedział, jaki szał podniósł go z kolan i kazał
otworzyć zatrzaśnięte na klamkę drzwi frontowe, ani co pchało go po schodach w
górę, mimo że rozsądek kazał uciekać jak najdalej i sprawić by zapomniał. Ale jak miał zapomnieć to rozrywającego go od
środka uczucie? To wypełniające jego żyły palącym bólem serce, które z każdym
krokiem w jej stronę rozpadało się coraz bardziej? Jak miał o tym zapomnieć?
Jego świadomość ledwie zarejestrowała Jamesa, leżącego na
schodach z otwartymi oczyma, w których zastygł strach, pomieszany z
determinacją w chronieniu rodziny. Ale co mógł zrobić czarodziej bez różdżki w
starciu z samym Czarnym Panem?
Jak mogli być tacy głupi?! Nagle ogarnęła go odurzająca
wściekłość, która sprawiła, że w kącikach oczu zobaczył czarne i czerwone
plany. Był tak oszalały z palącej chęci wskrzeszenia tego człowieka, który
leżał u jego stóp, tylko po to, by powtórnie go zabić za jego beztroską
głupotę. Gdyby miał różdżkę, mógłby chociaż spróbować zawalczyć! Przecież był
takim wspaniałym czarodziejem, do cholery, może mógłby pokonać…
Ach, co on bredził. Wściekłość zniknęła równie szybko, jak
się pojawiła. Przecież nikt nie był w stanie pokonać Czarnego Pana. Gdyby tak
było, sam chętnie poświęciłby życie, by tylko zapobiec widokowi, który ujrzał,
wdrapawszy się na piętro budynku.
Drzwi do sypialni ich synka były uchylone. Gruz walał się po
podłodze, oświetlaną przez światło księżyca i gwiazd, wpuszczane do środka
przez potężną wyrwę w dwóch ścianach i dachu. To tu. To tu łupnęło zaklęcie.
Ale co je odbiło? Przecież to niemożliwe, by uchronić się przed Avada…
W tym momencie jego wzrok padł na nieruchomy kształt, w
której rozpoznał ciało ukochanej kobiety. Wszystko stanęło w miejscu. Czas i
przestrzeń przestały istnieć. Wszystko, co składało się na jestestwo Severusa
Snape’a zamarło na jedno uderzenie serca, by po chwili wybuchnąć z pełną siłą
jadu, sączącego się boleśnie do jego krwioobiegu wraz ze świadomością, że ona
naprawdę odeszła…
sobota, 6 sierpnia 2016
Odsłona XIX
muzyka - https://www.youtube.com/watch?v=6HDQFX0h9RM
Deszcz w tym roku nie rozpieszczał letniaków, którzy z upragnieniem wyczekiwali aż zza ciężkich, granatowych chmur przebiją się choć na chwilę promienie słońca. Wieczorem lekko się rozpogadzało, ale to nie zadowoliło urlopowiczów, którzy ponownie wieszali psy na prezenterach pogody, obiecujących nadejście wyżu i poprawę.
Obuta w szerokie obcasy brązowych półbutów blondynka szła spokojnie w pszenicznym płaszczu, stukając lekko o asfalt w stronę teatru. Wilgoć skręciła jej włosy, a ciemna kredka do oczu lekko się rozmazała pod wpływem lecących jeszcze z drzew kropel deszczu. W oddali majaczył księżyc, a jego słaby blask nabrał pomarańczowej barwy na tle ciemniejącego nieba. Rogalik raz po raz znikał za puchatą chmurą i odbierał światu tę odrobię światła, jednak z pomocą spieszyły stare, stalowo-czarne latarnie, które blondynce kojarzyły się tylko z Opowieściami z Narnii. Z lekko rozchylonych warg wydobywał się płytki oddech, a usta trochę drżały od emocji tłumionych miesiącami w środku.
Skręciła z ulicy w ciemny zaułek, gdzie szybko zniknęła w tylnych drzwiach teatru, które zamknęła za sobą szczelnie. Dziś nie potrzebowała widowni, a samotność nie doskwierała jej aż tak bardzo, zwłaszcza, gdy nie otaczali jej ludzie.
Zrzuciła płaszcz i po ciemku odwiesiła go na wieszak, a na drugim odwiesiła maskę uśmiechu. Bolała ją głowa, a przerwany urlop był powodem rozdrażnienia tym większego, że wszyscy byli zdania, że jest zadowolona ze zjechania z powrotem do Gorzowa.
Westchnęła i skierowała się na pamięć w stronę pomieszczenia technicznego, w którym mogła zająć się oświetleniem, ale ktoś postawił pudło na jej drodze i po chwili klęła pod nosem na idiotę, który nie potrafił zachować minimum porządku. Wstała z podłogi i otrzepała z kurzu i piachu śliwkowo-fioletową tunikę, a następnie jasne dżinsy i przestawiła pudło, by nikt inny nie spotkał się z taką samą niemiłą niespodzianką, chociaż coś wątpiła, żeby ktoś w najbliższym czasie przyszedł do jej teatru. Przeszła dalej, z rozdrażnieniem parskając na kręcącego się pod nogami potworka, który ostatnio był jakiś zazdrosny o wszystko, co się rusza i czemu poświęcała uwagę. I łaził za nią jak głupi.
Włączyła pojedynczy reflektor skierowany na środek sceny i jeden na drzwi widowni. A nóż, jakby jednak ktoś przylazł. Włączyła muzykę i zaczęła się zastanawiać, co ma robić ze swoim życiem. Każdy krok był w tych momentach ważny, każde słowo, które oddawała ruchem dłoni, mogło zmienić jej przyszłość nieodwołalnie. Każdy wyskok mógł wynieść ją na wyżyny, albo zepchnąć z powrotem na dno depresji...
Pierwszy zrobiła już w marcu, gdy przyznała się w końcu do tego, że jej życie zależy od humorów energetycznego wampira i się go pozbyła. Brutalnie. I bolało. A później prześladował ją jeszcze przez 4 miesiące, robiąc wszystko, by jej udowodnić, że to ona jest potworem. I od tej pory nie dopuszczała do siebie żadnego innego, nowego człowieka. Później zaczęły się treningi. I, och, kochała je. Przebywanie z 14 zawodników, z czego aż 9 nowych. I, och, to wspaniali, pozytywni ludzie. Taki jeden piękniś to już w ogóle, komplemenciarz! Ale przy tym inteligentny młody mężczyzna, doceniający jej nużącą czasami i okropnie stresującą, bo zależną od innych, pracę. Lubiła go i to szczerze, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.
Kroki trochę jej się myliły i wypadła z rytmu, więc szybko wyłączyła muzykę i włączyła mniej energetyczny kawałek. Objęła się ramionami i już miała popłynąć przy kojących dźwiękach piosenki Króla Popu, gdy rozległ się dźwięk jej telefonu.
- Mamo, mamo, idziemy na trening?
- Tak, Kwiat, będę za pół godziny. Zgarnę Cię spod łaźni.
Kwiat nie był jej prawdziwą córką, za młoda na to była. Ale był jednym z najwspanialszych małych stworzonek, które zagrzały sobie miejsce w jej obolałym serduszku.
Miała jeszcze chwilę czasu, więc puściła piosenkę od początku i wykonała cały układ, który wymyśliła kilka lat temu, nie bez zdziwienia, że udało jej się jeszcze odtworzyć taki stary zapyziały grat. Wyskoczyła na koniec i wylądowała na kolanach tuż przed sceną, dysząc ciężko. Kondycja już nie ta.
- A Ty często tu przychodzisz? - usłyszała nad głową i gwałtownie poderwała się z kolan. - Och, nie chciałem Cię przestraszyć - dodał głos, wynurzający się z ciemności i po chwili zdołała dostrzec twarz jednego z nowych.
- Tak sobie, jak potrzebuję - odpowiedziała, niepewna reakcji. - A Ty nie na treningu?
- Zaraz idę, ale zobaczyłem światło, więc stwierdziłem, że sprawdzę - odparł.
Uśmiechnęła się, tak po prostu, sama z siebie, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.
- No to ruszaj się, bo zaraz trener wlepi Ci karę - powiedziała i uciekła, chowając się za kulisami.
Deszcz w tym roku nie rozpieszczał letniaków, którzy z upragnieniem wyczekiwali aż zza ciężkich, granatowych chmur przebiją się choć na chwilę promienie słońca. Wieczorem lekko się rozpogadzało, ale to nie zadowoliło urlopowiczów, którzy ponownie wieszali psy na prezenterach pogody, obiecujących nadejście wyżu i poprawę.
Obuta w szerokie obcasy brązowych półbutów blondynka szła spokojnie w pszenicznym płaszczu, stukając lekko o asfalt w stronę teatru. Wilgoć skręciła jej włosy, a ciemna kredka do oczu lekko się rozmazała pod wpływem lecących jeszcze z drzew kropel deszczu. W oddali majaczył księżyc, a jego słaby blask nabrał pomarańczowej barwy na tle ciemniejącego nieba. Rogalik raz po raz znikał za puchatą chmurą i odbierał światu tę odrobię światła, jednak z pomocą spieszyły stare, stalowo-czarne latarnie, które blondynce kojarzyły się tylko z Opowieściami z Narnii. Z lekko rozchylonych warg wydobywał się płytki oddech, a usta trochę drżały od emocji tłumionych miesiącami w środku.
Skręciła z ulicy w ciemny zaułek, gdzie szybko zniknęła w tylnych drzwiach teatru, które zamknęła za sobą szczelnie. Dziś nie potrzebowała widowni, a samotność nie doskwierała jej aż tak bardzo, zwłaszcza, gdy nie otaczali jej ludzie.
Zrzuciła płaszcz i po ciemku odwiesiła go na wieszak, a na drugim odwiesiła maskę uśmiechu. Bolała ją głowa, a przerwany urlop był powodem rozdrażnienia tym większego, że wszyscy byli zdania, że jest zadowolona ze zjechania z powrotem do Gorzowa.
Westchnęła i skierowała się na pamięć w stronę pomieszczenia technicznego, w którym mogła zająć się oświetleniem, ale ktoś postawił pudło na jej drodze i po chwili klęła pod nosem na idiotę, który nie potrafił zachować minimum porządku. Wstała z podłogi i otrzepała z kurzu i piachu śliwkowo-fioletową tunikę, a następnie jasne dżinsy i przestawiła pudło, by nikt inny nie spotkał się z taką samą niemiłą niespodzianką, chociaż coś wątpiła, żeby ktoś w najbliższym czasie przyszedł do jej teatru. Przeszła dalej, z rozdrażnieniem parskając na kręcącego się pod nogami potworka, który ostatnio był jakiś zazdrosny o wszystko, co się rusza i czemu poświęcała uwagę. I łaził za nią jak głupi.
Włączyła pojedynczy reflektor skierowany na środek sceny i jeden na drzwi widowni. A nóż, jakby jednak ktoś przylazł. Włączyła muzykę i zaczęła się zastanawiać, co ma robić ze swoim życiem. Każdy krok był w tych momentach ważny, każde słowo, które oddawała ruchem dłoni, mogło zmienić jej przyszłość nieodwołalnie. Każdy wyskok mógł wynieść ją na wyżyny, albo zepchnąć z powrotem na dno depresji...
Pierwszy zrobiła już w marcu, gdy przyznała się w końcu do tego, że jej życie zależy od humorów energetycznego wampira i się go pozbyła. Brutalnie. I bolało. A później prześladował ją jeszcze przez 4 miesiące, robiąc wszystko, by jej udowodnić, że to ona jest potworem. I od tej pory nie dopuszczała do siebie żadnego innego, nowego człowieka. Później zaczęły się treningi. I, och, kochała je. Przebywanie z 14 zawodników, z czego aż 9 nowych. I, och, to wspaniali, pozytywni ludzie. Taki jeden piękniś to już w ogóle, komplemenciarz! Ale przy tym inteligentny młody mężczyzna, doceniający jej nużącą czasami i okropnie stresującą, bo zależną od innych, pracę. Lubiła go i to szczerze, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.
Kroki trochę jej się myliły i wypadła z rytmu, więc szybko wyłączyła muzykę i włączyła mniej energetyczny kawałek. Objęła się ramionami i już miała popłynąć przy kojących dźwiękach piosenki Króla Popu, gdy rozległ się dźwięk jej telefonu.
- Mamo, mamo, idziemy na trening?
- Tak, Kwiat, będę za pół godziny. Zgarnę Cię spod łaźni.
Kwiat nie był jej prawdziwą córką, za młoda na to była. Ale był jednym z najwspanialszych małych stworzonek, które zagrzały sobie miejsce w jej obolałym serduszku.
Miała jeszcze chwilę czasu, więc puściła piosenkę od początku i wykonała cały układ, który wymyśliła kilka lat temu, nie bez zdziwienia, że udało jej się jeszcze odtworzyć taki stary zapyziały grat. Wyskoczyła na koniec i wylądowała na kolanach tuż przed sceną, dysząc ciężko. Kondycja już nie ta.
- A Ty często tu przychodzisz? - usłyszała nad głową i gwałtownie poderwała się z kolan. - Och, nie chciałem Cię przestraszyć - dodał głos, wynurzający się z ciemności i po chwili zdołała dostrzec twarz jednego z nowych.
- Tak sobie, jak potrzebuję - odpowiedziała, niepewna reakcji. - A Ty nie na treningu?
- Zaraz idę, ale zobaczyłem światło, więc stwierdziłem, że sprawdzę - odparł.
Uśmiechnęła się, tak po prostu, sama z siebie, co ostatnio tak rzadko jej się zdarzało.
- No to ruszaj się, bo zaraz trener wlepi Ci karę - powiedziała i uciekła, chowając się za kulisami.
Subskrybuj:
Posty (Atom)